– Jesteś w stanie stąd wyjść?
– Chyba tak… Ale czekaj, opowiem ci…
– Później. Teraz idziemy.
Menchu wstała z wysiłkiem, szarpiąc w dół spódniczkę. Julia narzuciła jej płaszcz na ramiona i z jaką taką godnością wyprowadziła ku drzwiom. Podszedł do nich Cesar.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Poradzę sobie.
– Na pewno?
– Na pewno. Do jutra.
Na ulicy Menchu, chwiejąc się zdezorientowana, szukała wzrokiem taksówki. Ktoś z okna przejeżdżającego samochodu obdarzył ją epitetem.
– Zabierz mnie do domu, Julia… Proszę.
– Twojego czy mojego?
Popatrzyła na nią, jakby z trudem ją rozpoznawała. Poruszała się jak lunatyczka.
– Do twojego.
– A Max?
– Już po Maksie… Pożarliśmy się… Koniec.
Zatrzymały taksówkę, Menchu zwinęła się w kłębek na tylnym siedzeniu. Po chwili wybuchła płaczem. Obejmując ją, Julia poczuła, że jej przyjaciółka cała się trzęsie pośród szlochów. Samochód stanął na światłach, blask okna wystawowego padł na jej udręczoną twarz.
– Przepraszam… Jestem ostatnia…
Julii było aż nieprzyjemnie ze wstydu. Co za absurdalna sytuacja. Cholerny Max – powiedziała w duchu. – Cholera z nimi wszystkimi.
– Nie gadaj głupot – przerwała jej rozdrażniona. Popatrzyła na plecy taksówkarza, który przyglądał im się zaciekawiony w lusterku, a kiedy znów odwróciła się do Menchu, zaskoczona napotkała w jej oczach niespodziewany, krótki przebłysk trzeźwości. Jak gdyby opary narkotyku i alkoholu nie zdołały opanować wszystkich zakamarków jej organizmu. Julia dostrzegła tam niezmierzone głębie o mrocznych znaczeniach. Ten wyraz twarzy tak nie pasował do ogólnego stanu jej przyjaciółki, że poczuła się zbita z pantałyku. I wtedy Menchu znowu przemówiła, a jej słowa zabrzmiały jeszcze dziwniej.
– Ty niczego nie rozumiesz… – kręciła z bólem głową, jak zranione zwierzę. – Ale niech się dzieje, co chce… Chcę, żebyś wiedziała…
Urwała, jakby właśnie ugryzła się w język, jej spojrzenie wtopiło się w ciemność. Taksówka na nowo ruszyła, a Julia siedziała zamyślona i zdezorientowana. Trochę za dużo jak na jedną noc. Jeszcze brakuje – pomyślała z głębokim westchnieniem, obawiając się, że cała sytuacja nie wróży niczego dobrego – żeby w domofonie tkwiła kolejna karteczka.
Tej nocy obyło się bez karteczek, mogła się więc zająć Menchu, która poruszała się jak we mgle. Zanim ją położyła, zrobiła jej dwie filiżanki kawy. Krok po kroku, z cierpliwością prawdziwego psychoanalityka przy kozetce, udało jej się mimo bełkotliwych pomruków i chwil milczenia odtworzyć wydarzenia tego dnia. Maxowi, okropnemu Maxowi, przyszło do głowy, że wybierze się w podróż, i to w najmniej odpowiedniej chwili. Jakiś idiotyzm związany z pracą w Portugalii. Menchu przeżywała trudny okres, więc uznała postanowienie Maxa za akt egoistycznej dezercji. Zaczęli się kłócić, w wyniku czego Max, zamiast załagodzić kwestię w łóżku, jak miał dotąd w zwyczaju, trzasnął drzwiami. Menchu nie miała pojęcia, czy wróci, czy też nie, ale w tym momencie guzik ją to obchodziło. Nie chcąc sterczeć w domu sama, postanowiła pójść do baru Stephan's. Parę działek koki postawiło ją na nogi, wprawiając w stan agresywnej euforii… Siedziała w kącie, nie myśląc o Maksie, sączyła jedno za drugim bardzo wytrawne martini i zaczynała nawiązywać kontakt wzrokowy z upiornie przystojnym facetem, któremu najwyraźniej nie była obojętna, kiedy nagle scena się zmieniła: Paco Montegrifo wpadł na kretyński pomysł, żeby się pojawić akurat w tym miejscu, w towarzystwie jednej z tych obwieszonych klejnotami zdzir, z którymi często się prowadzał… Sprawa procentu jeszcze była.świeża, Menchu wyczuła niejaką ironię w powitaniu dyrektora, co podziałało na nią, jak to piszą w powieściach, niczym sól sypana na ranę. Strzeliła go w pysk bez namysłu, pac, jak w dawnych, dobrych czasach, ku wielkiemu zdumieniu zainteresowanego… Wielki skandal, koniec pieśni. Kurtyna.
Menchu zasnęła równo o drugiej w nocy. Julia przykryła ją kocem i jeszcze przez chwilę czuwała obok, patrząc, jak przyjaciółka śpi niespokojnie, co jakiś czas wierci się i mruczy coś niezrozumiale przez zaciśnięte usta, z włosami na twarzy w zupełnym nieładzie. Julia przypatrywała się zmarszczkom wokół jej ust, oczom, z których łzy i pot zmyły częściowo makijaż, pozostawiając czarne, patetyczne ślady: Menchu wyglądała jak dojrzała kurtyzana po nieprzyjemnej nocy. Cesar z pewnością wyciągnąłby tu zjadliwe wnioski, ale w tym momencie Julia nie miała ochoty go słuchać. Zaczęła błagać własne przeznaczenie. by, kiedy przyjdzie jej kolej, pozwoliło jej odpuścić i zestarzeć się z godnością. Westchnęła z niezapalonym papierosem w ustach. Nie dysponować tratwą ani choćby deską, która pomogłaby ocalić skórę podczas powodzi – to musi być straszne. Zdała sobie sprawę, że właścicielka galerii mogłaby być jej matką. Zawstydziła się tą myślą, jak gdyby wykorzystywała sen przyjaciółki do tego, by w jakimś sensie jej się sprzeniewierzyć.
Dopiła resztkę zimnej kawy i zapaliła. Deszcz znowu bębnił w szybę lukarny. To dźwięk samotności – pomyślała z goryczą. Szum deszczu przypomniał jej tamtą ulewę sprzed roku, kiedy przyszło jej skończyć z Alvarem, i poczuła, że wtedy coś w niej w środku nieodwołalnie pękło, na podobieństwo bezpowrotnie zepsutego mechanizmu. Zrozumiała także, że od tamtej pory owa słodko-gorzka samotność ogarniająca jej serce stała się jej główną, nieodłączną towarzyszką, od której nie uwolni się już nigdy, dokądkolwiek powiodą ją ścieżki życia, pod niebiosami, gdzie bogowie umierają ze śmiechu. Tamtej nocy deszcz dłuższy czas padał i na nią, gdy tak siedziała skulona pod prysznicem, otulona parą niczym gorącą mgłą, a łzy mieszały się z wodą chlapiącą na włosy zakrywające twarz, na jej nagie ciało. Z tą czystą, ciepłą wodą, pod którą spędziła niemal godzinę, odpłynął i Alvaro, na rok przed swoją śmiercią fizyczną, rzeczywistą i ostateczną. Wyrokiem chorej ironii, którą tak uwielbia Przeznaczenie, sam Alvaro miał skończyć właśnie w wannie, z otwartymi oczami i skręconym karkiem, w strugach wody. W strugach deszczu.
Odpędziła wspomnienie. Rozwiało się wraz z kłębem dymu w mrokach pokoju. Pomyślała o Cesarze i pokiwała głową w takt melancholijnej muzyki, jaka grała w jej wyobraźni. Zapragnęła położyć mu głowę na ramieniu, zamknąć oczy, wciągnąć ten od dzieciństwa znany jej zapach tytoniu i mirry… Cesar. Przeżyć z nim jeszcze raz te wszystkie przygody, w których od początku wiadomo, że kończą się dobrze.
Znów zaciągnęła się dymem papierosa i trzymała go w płucach dłuższą chwilę, chcąc oszołomić się do tego stopnia, by jej myśli popłynęły gdzieś bardzo daleko. Tak strasznie dawno minęły czasy szczęśliwych zakończeń, tak bardzo nie pasowały do jej obecnej wiedzy…! Czasem trudno jest spojrzeć w lustro i zobaczyć tam wiecznego wygnańca z Nibylandii.
Zgasiła światło i dalej paliła, siedząc na dywanie, przed dziełem van Huysa, którego tylko domyślała się w ciemności. Papieros dawno się wypalił, a ona jeszcze trwała nieruchomo, oczami wyobraźni widząc postacie z obrazu i słysząc daleki szum fal ich życia. Tamta partia szachów przekracza granice epok i krajów, nadal trwa, jak tykanie powolnego, bezlitosnego mechanizmu zegara rzucającego wyzwanie stuleciom. Nikt nie jest w stanie przewidzieć zakończenia. Wreszcie Julia zapomniała o wszystkim, i Menchu, o tęsknocie za straconym czasem, i poczuła dobrze znany dreszcz. Owszem, był to dreszcz strachu, ale także dziwnej, osobliwej pociechy. Coś w rodzaju niezdrowego wyczekiwania. Pamiętała to z dzieciństwa, kiedy przytulała się do Cesara, czekając na kolejną opowieść. W końcu kto powiedział, że kapitan Jakub Hak rozwiał się w mrokach przeszłości? Może po prostu teraz gra w szachy.
Читать дальше