– A mamy wybór? – zapytała Julia.
– Chwilowo nie. A później, to się okaże.
– Jaki jest następny ruch?
– Nasz goniec. Posuwamy go z f1 na d3, dając szacha hetmanowi.
– A co on zrobi…? Albo ona?
Muńoz nie odpowiedział od razu. Nieruchomo wpatrywał się w szachownicę, jak gdyby nie dosłyszał pytania.
– Nawet w szachach – odezwał się wreszcie – przewidywalność jest ograniczona… Najlepszym albo najbardziej prawdopodobnym posunięciem jest takie, które postawi przeciwnika w najtrudniejszym położeniu. Dlatego kalkulacja na temat możliwości kolejnego ruchu polega po prostu na wyobrażeniu sobie, że ten ruch już się zrobiło, i na dalszej analizie partii w roli przeciwnika. Czyli patrzeć na szachownicę własnymi oczami, ale z punktu widzenia rywala. Gracz projektuje pewien ruch i natychmiast stawia się w sytuacji przeciwnika swojego przeciwnika, a więc znowu we własnej. I tak dalej, tak długo, na ile wystarcza komuś wyobraźni… Chodzi mi o to, że wiem, dokąd sam dotarłem, nie mam natomiast pojęcia, jak daleko dotarł on.
– Ale zgodnie z tym rozumowaniem – wtrąciła się Julia – najprawdopodobniej wybierze ruch, który będzie dla nas najdokuczliwszy. Nie sądzi pan?
Muńoz podrapał się po karku, a następnie, bardzo powoli, przesunął białego gońca na pole d3, w bezpośrednie sąsiedztwo czarnego hetmana. Analizował nową sytuację na szachownicy zadumany po same uszy.
– Cokolwiek zrobi – rzekł w końcu z posępną miną – jestem pewien, że zbije nam jakąś bierkę.
Niech pan nie będzie głupi. Flaga jest
wykluczona, zatem to nie ona faluje. Wiatr
natomiast faluje.
Douglas R. Hofstadter, Godel, Escher, Bach – an Etemal Golden Braid
Aż podskoczyła na dźwięk telefonu. Bez pośpiechu odjęła wacik z rozpuszczalnikiem od fragmentu obrazu, nad którym pracowała – za mocno nałożonej plamki werniksu na szacie Ferdynanda z Ostenburga – i wsunęła pęsetę między zęby. Potem spojrzała nieufnie na aparat stojący na dywanie u jej stóp, zapytując sama siebie, czy podniósłszy słuchawkę, znów będzie musiała wsłuchiwać się w kolejną długą ciszę, tak dobrze jej już znaną od paru tygodni. Na początku przyciskała słuchawkę do ucha i bez słowa, niecierpliwie usiłowała wyłowić jakikolwiek dźwięk, choćby zwykły oddech, lada oznakę obecności żywego człowieka, choćby i przerażającą. Ale napotykała kompletną pustkę, nawet bez wątpliwej pociechy w postaci trzasku przerwanego połączenia. Za każdym razem tajemniczy abonent – względnie tajemnicza abonentka – wytrzymywał dłużej. Julia zawsze dawała za wygraną, choćby tkwiła przy aparacie Bóg wie ile. Ten ktoś czaił się, cierpliwie i bez obawy, że zaalarmowana przez Julię policja może podłączyć się do linii i namierzyć dzwoniącego. Najgorsze, że nie mógł mieć pojęcia o własnej bezkarności. Julia nie powiedziała o tym nikomu, nawet Cesarowi ani Muńozowi. Nie wiedzieć czemu uważała nocne głuche telefony za coś wstydliwego, upokarzającego, co wdziera się w jej sferę domowej prywatności, w ciszę nocną, którą tak kochała, zanim zaczął się koszmar. Najbardziej przypominały rytualny gwałt, powtarzający się co noc, bez udziału słów czy gestów.
Odebrała, kiedy telefon zadzwonił szósty raz, i z ulgą rozpoznała głos Menchu. Ale ten spokój trwał tylko chwilę. Jej przyjaciółka musiała dużo wypić, może pochłonęła też, jak domyślała się Julia, sporo substancji znacznie mocniejszych niż alkohol. Podnosząc głos, żeby przekrzyczeć otaczający ją gwar i muzykę, i wypowiadając sensowne słowa pół na pół z bełkotem, Menchu oznajmiła, że jest w barze Stephan's, po czym wyrzuciła z siebie mętną opowieść, w której występowali Max, obraz van Huysa i Montegrifo. Julia nic z tego nie zrozumiała, ale kiedy poprosiła przyjaciółkę, żeby jeszcze raz spokojnie opowiedziała jej, co zaszło, Menchu wybuchła pijackim, histerycznym śmiechem. Rozmowa została przerwana.
Julia wyszła na ulicę. Na dworze panowała lepka chłodna wilgoć. Trzęsąc się w grubej skórzanej kurtce, zatrzymała taksówkę. Podczas jazdy co chwila odwracała głowę do taksówkarza, z roztargnieniem reagując na jego czczą gadaninę, a światła miasta rzucały jej na twarz na przemian szybkie błyski i cienie. Wreszcie położyła głowę na oparciu i zamknęła oczy. Przed wyjściem z domu włączyła alarm elektroniczny i zamknęła drzwi na dwa razy. W bramie jej wzrok przyciągnęła krata automatyczna – mogła w niej tkwić kolejna karteczka. Tej nocy jednak niczego nie znalazła. Niewidzialny gracz dalej rozmyślał o swoim następnym ruchu.
W Stephan's był tłum. Pierwszą osobą, jaką ujrzała po wejściu, był Cesar, który siedział z Sergiem na otomanie. Chłopak, z grzywką w śmiesznym nieładzie, przytakiwał słuchając, co antykwariusz szepcze mu do ucha. Cesar palił, z nogą założoną na nogę, dłoń z papierosem położył na kolanie, drugą gestykulował blisko ramienia podopiecznego, jednak powstrzymując się przed kontaktem fizycznym. Na widok Julii poderwał się i poszedł jej na spotkanie. Nie wyglądał na zaskoczonego, że dziewczyna pojawiła się tu o tej porze, nieumalowana, w skórzanej kurtce i dżinsach.
– Tam jest – powiedział tylko, pokazując wnętrze lokalu z miną obojętną, która źle maskowała lekkie rozbawienie.
– Na którejś z tych sof w głębi.
– Dużo wypiła?
– Jak mityczna gąbka. Obawiam się, że poza tym dosłownie sypie się z niej biały proszek… Nie mogła tak często latać do damskiej ubikacji za potrzebą. – Spojrzał na żar papierosa i uśmiechnął się jadowicie. – Dopiero co wywołała skandal, strzelając w pysk Montegrifa na środku baru… Masz pojęcie, kochanie? Był to widok naprawdę – smakował w ustach słowo, nim wypowiedział je z miną konesera – rozkoszny.
– A Montegrifo?
Miejsce zadowolenia na twarzy antykwariusza zajął okrutny uśmiech.
– Był niesamowity, moja miła. Właściwie boski. Odszedł wyprostowany, z godnością, jak to on. Z szalenie wyzywającą blondynką pod rękę, trochę może wulgarną, ale dobrze ubraną. Ona dosłownie cała zaczerwieniona, i słusznie. To było coś – uśmiechnął się wyjątkowo złośliwie. – Muszę przyznać, księżniczko, że gość czuje światła rampy. Przyjął policzek ze spokojem, okiem nie mrugnął, jak jakiś twardziel z filmu. Ten wasz aukcjoner to ciekawy typek… Zachował się absolutnie w porządku. Jak prawdziwy matador.
– Gdzie jest Max?
– Nie widziałem go tu, czego bardzo żałuję. – Na jego usta powrócił przewrotny uśmieszek. – Byłaby to niezwykła rozrywka. Wisienka na torcie.
Zostawiwszy Cesara, Julia przeszła w głąb lokalu, po drodze pozdrawiając paru znajomych. Wreszcie zobaczyła przyjaciółkę. Menchu siedziała sama, wciśnięta w sofę, oczy miała mętne, spódniczkę trochę za bardzo podciągniętą, a na jednej pończosze groteskowo puszczone oczko. Robiła wrażenie, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat.
– Menchu…
Ledwie rozpoznała Julię. Mamrotała bez ładu i składu, uśmiechała się niedorzecznie. W końcu przechyliła głowę w lewo i w prawo i wybuchła krótkim, niepewnym śmiechem pijaczki.
– Przechlapałaś go sobie – powiedziała po chwili miękkim głosem, nie przestając się śmiać. – Ten młot stał tu, pół gęby jak pomidor… – Wyprostowała się nieco i potarła zaczerwieniony nos, nie dostrzegając ciekawskich i zgorszonych spojrzeń, jakie posyłano jej z sąsiednich stolików, – Głupi bezczel.
Julia czuła, że cały lokal wlepił w nie oczy, mogła dosłyszeć ciche komentarze. Mimowolnie się zarumieniła.
Читать дальше