– Dlaczego? Zakwalifikował mnie pan do porzuconych kochanek?
– Nie posunąłbym się tak daleko, młoda damo. Ale spotkała się pani z nim na kilka godzin przed tym, jak coś roztrzaskało mu czaszkę… Albo ktoś.
– Godzin? – Tym razem Julia wpadła w autentyczne osłupienie. – To kiedy zginął?
– Trzy dni temu. W środę, między drugą po południu a dwunastą w nocy.
– To wykluczone. Pomylili się panowie.
– Pomylili? – Mina oficera znów się zmieniła. Tym razem patrzył na nią z jawną nieufnością. – Pomyłka nie wchodzi w grę. Mam wyniki badania lekarskiego.
– To musi być pomyłka. O dwadzieścia cztery godziny.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Dlatego, że w czwartek wieczorem, czyli nazajutrz po naszym spotkaniu, przysłał mi do domu dokumenty, o które go prosiłam.
– Co za dokumenty?
– Na temat historii obrazu, przy którym pracuję.
– Dostała je pani pocztą?
– Kurierem, tego samego wieczoru.
– Pamięta pani, która agencja?
– Tak, Urbexpress. To było w czwartek, koło ósmej… I jak pan to wytłumaczy?
Spod wąsów dobiegło sceptyczne westchnienie.
– Nie wytłumaczę. W czwartek wieczorem Alvaro Ortega leżał martwy od dwudziestu czterech godzin, więc nie mógł niczego wysłać. Ktoś… – Feijoo odczekał, aż do Julii dotrą jego słowa – ktoś musiał to zrobić za niego.
– Ktoś? Jaki ktoś?
– Ktoś, kto go zabił, jeżeli został faktycznie zabity. Hipotetyczny zabójca. Bądź też zabójczyni. – Popatrzył na Julię z zaciekawieniem. – Nie wiem, dlaczego o osobie, która popełnia zbrodnię, myślimy zawsze najpierw w rodzaju męskim… – nagle coś zaprzątnęło jego uwagę. – Czy w przesyłce rzekomo wysłanej przez Alvara Ortegę był jakiś list albo notatka?
– Tylko dokumenty. Ale to przecież logiczne, że on je wysłał… Jestem przekonana, że gdzieś popełniono pomyłkę.
– Żadnej pomyłki. Zmarł w środę, a pani otrzymała dokumenty w czwartek. Chyba że agencja kurierska ma takie opóźnienia…
– Nie, tu jestem pewna. Koperta miała datę czwartkową.
– Był ktoś u pani tego wieczoru? Jakiś świadek?
– Dwoje: Carmen Roch i Cesar Ortiz de Pozas. Policjant wybałuszył oczy z autentycznego zdumienia.
– Don Cesar? Antykwariusz z ulicy Prado?
– Zgadza się. Pan go zna?
Feijoo skinął głową po krótkim wahaniu. Zna go, owszem. Zawodowe kontakty. Ale nie wiedział, że on i ona są przyjaciółmi.
– No to już pan wie.
– Wiem.
Policjant zaczął bębnić w stół długopisem. Czuł się potwornie niezręcznie i miał po temu powody. Jak dowiedziała się Julia nazajutrz z ust samego Cesara, nadinspektor Casimir Feijoo zdecydowanie nie należał do idealnych stróżów prawa. Kontakty ze światem sztuki i antyków pozwalały mu pod koniec każdego miesiąca zaokrąglić nieco sumę, którą dostawał za swoją pracę, o dodatkowe dochody. Czasami, gdy odzyskał jakieś skradzione stare przedmioty, jedna sztuka ulatniała się bocznymi drzwiami. W operacjach brali udział zaufani pośrednicy, a on czerpał z tego procent. Cesar należał do tych pośredników. Świat jest mały.
– W każdym razie – powiedziała Julia, nieświadoma jeszcze życiorysu Feijoo – podejrzewam, że dwoje świadków niczego nie dowodzi. A dokumenty mogłam sobie wysłać sama.
Feijoo skinął głową bez słowa, chociaż teraz spoglądał na nią bardzo przezornie. Kolejna sztuczka, która miała wyłącznie taktyczne znaczenie, co Julia zrozumiała dopiero później.
– Szczerze mówiąc – powiedział w końcu – cała ta sprawa jest bardzo dziwna.
Julia gapiła się w przestrzeń. Z jej punktu widzenia sprawa dawno przestała być dziwna. Teraz była zdecydowanie ponura.
– Jednego nie rozumiem: komu mogło zależeć, żebym jednak dostała te dokumenty?
Feijoo znów przygryzł dolną wargę pod obwisłymi wąsami. Wyciągnął z szuflady notes i zaczął rozważać za i przeciw całej sytuacji. Widać było, że afera absolutnie nie napawała go entuzjazmem.
– A to… – mruknął, notując niechętnie pierwsze słowa. – A to, droga pani, też jest bardzo dobre pytanie.
Zatrzymała się na progu, czując, że policjant pilnujący wejścia obserwuje ją z zaciekawieniem. Po drugiej stronie alei, za drzewami, widać było neoklasycystyczną fasadę muzeum, oświetloną potężnymi reflektorami ukrytymi w zaroślach pobliskiego ogrodu, pośród kamiennych ławek, posągów i fontann. Leciutka mżawka wystarczyła, żeby asfalt lśnił od lamp samochodów oraz zmieniających się rytmicznie zielonych, bursztynowych i czerwonych świateł na skrzyżowaniach.
Julia postawiła kołnierz skórzanej kurtki i ruszyła chodnikiem, wsłuchując się w echo własnych kroków w mijanych pustych bramach. Ruch był niewielki, tylko co jakiś czas oświetlał ją z tyłu jakiś pojazd. Jej cień, zrazu długi i wąski, stopniowo kurczył się i umykał stłamszony w bok, w miarę jak warkot motoru zbliżał się za plecami, by w końcu minąć ją i odjechać wraz z parą czerwonych lampek i drugą bliźniaczą widoczną w mokrym asfalcie.
Zatrzymała się na światłach. Czekając na zielone, szukała w mroku nocy innych zieleni i dostrzegła je na oddalających się taksówkach, w innych światłach migoczących w perspektywie alei, w dalekim neonie – obok błękitu i żółcień! – zamontowanym na szklanym wieżowcu, na którego ostatnim piętrze widać było w oświetlonych oknach kogoś, kto jeszcze sprząta albo pracuje. Wreszcie mogła przejść. Teraz szukała czerwieni, znacznie częstszych w dużym mieście. Zamiast czerwonego dostrzegła jednak niebieski odbłysk samochodu policyjnego, jadącego tak daleko, że nawet nie było słychać syreny. Jak obrazek z niemego filmu. Czerwień samochodu, zieleń światła na skrzyżowaniu, błękit neonu, błękit “koguta” policyjnego… Pomyślała, że taką właśnie gamą kolorystyczną należało oddać ten dziwny krajobraz, paletą niezbędną do namalowania obrazu pod tytułem Nokturn (co za ironia!), żeby wystawić go potem w galerii Roch, chociaż Menchu bez wątpienia kazałaby sobie objaśnić tytuł. W to wszystko zgrabnie wkomponowane różne odcienie czerni: czerń nocy, czerń mroku, czerń strachu, czerń samotności.
Naprawdę odczuwała strach? W innych okolicznościach temat ten mógłby być podstawą dyskusji akademickiej: w miłym towarzystwie kilkorga przyjaciół, w ciepłym, przytulnym pokoju, przy kominku, z częściowo już opróżnioną butelką. Strach jako czynnik niespodziewany, jako zatrważająca świadomość rzeczywistości odkrywanej dopiero w danym momencie, chociaż stale obecnej. Strach jako ostateczna siła niszcząca pokłady nieświadomości albo jako gwałtowny koniec stanu łaski. Strach jako grzech.
Jednak teraz, idąc pośród różnych barw nocy, Julia nie była w stanie potraktować tego, co odczuwała, jako problemu akademickiego. Jasne, już wcześniej doświadczała podobnych stanów, choć w mniejszym natężeniu. Jak wtedy, kiedy wskazówka szybkościomierza znacznie przekracza rozsądną prędkość, pejzaż umyka błyskawicznie po prawej i po lewej, a przerywana linia na asfalcie zaczyna przypominać serię pocisków żywcem z filmu wojennego, pożeranych przez zachłanne trzewia samochodu. Albo to uczucie pustki, niezgłębionej, błękitnej otchłani, kiedy rzucała się z pokładu łodzi do morza i pływała czując, jak woda omywa jej nagą skórę, i mając tę nieprzyjemną świadomość, że jakikolwiek stały ląd znajduje się stanowczo poza zasięgiem jej stóp. Albo choćby i owe bezkształtne lęki, które zadomawiają się w człowieku podczas snu i biorą udział w upartych potyczkach między wyobraźnią a rozumem, kiedy wystarcza akt woli, żeby zapędzić je do zakamarków wspomnień albo zapomnienia, otworzyć powieki i znaleźć się znowu pośród znajomych cieni własnej sypialni.
Читать дальше