– Oczywiście, pani wybór. Chociaż możemy najpierw sprawdzić kilka z tych tropów. Wysłałem detektywa do Georgii. Bardzo nie chciałbym, żeby pani przebyła tę całą drogę…
– Proszę pana, są tylko dwie możliwości. Jedna z nich jest taka, że to moja córka. W tym przypadku niezależnie od tego, jak szybko bym przybyła, to i tak za wolno. Druga jest taka, że to ktoś, kto wie coś o mojej córce i wykorzystuje tę wiedzę. Jeśli tak, chcę stanąć z tą osobą twarzą w twarz. Poza tym w chwili, gdy ją zobaczę, będę już wiedzieć.
– Jednak w ciągu jednego dnia wiele się nie zmieni, a jeśli my będziemy musieli ją wykluczyć…
Nie chciał, żeby przyjeżdżała, jeszcze nie teraz, ale to tylko wzmocniło u Miriam postanowienie, aby znaleźć się tam tak szybko, jak tylko możliwe. Dave nie żył, na niej teraz wszystko spoczywało. Zachowa się tak, jak on by się zachował, gdyby wciąż jeszcze tu był. Przynajmniej tyle mu jest winna.
Teraz, mniej niż dwadzieścia cztery godziny od rozmowy z policjantem, tocząc bagaż obok szkaradnych sklepów na lotnisku, Miriam zastanawiała się raz jeszcze nad tą swoją pewnością. A jeśli jednak nie będzie wiedziała? Jeśli pragnienie ujrzenia córki żywej przytłumi jej instynkty? Jeśli ta cała matczyna intuicja to bzdura? Zawsze byli tacy, którzy skwapliwie odmawiali Miriam tego, co czuje matka. Ludzie bezmyślnie i bez serca degradujący ją dlatego, że nie miała biologicznych praw do dzieci, które wychowywała. Ale jeśli oni mieli rację i Miriam brakowało jakiegoś szczególnie ważnego zmysłu? Czy sam fakt, że tak mocno związała się z dziećmi niestanowiącymi jej naturalnego potomstwa, nie dowodził, jak jest podatna na sugestie? Przypomniała sobie kotkę, którą kiedyś mieli, wspaniałe perkalowe zwierzę. Wysterylizowana, nigdy nie miała małych. Ale pewnego dnia znalazła u Heather foczkę zabawkę, obrzydliwą rzecz zrobioną z prawdziwego foczego futra, prezent od ciężko myślącej matki Dave’a. Gdyby ta foczka nie była właśnie od babci, Dave nigdy nie pozwoliłby córce zatrzymać zabawki. Przecież kiedyś zmusił Miriam, żeby pozbyła się swojego bobrowego płaszcza, pamiątki z kanadyjskich czasów, który otrzymała w spadku i był znacznie mniej obrzydliwy. Jednak względem Florence Bethany czyniono wszelkie możliwe ustępstwa. Kotka, Eleanor, odkryła foczkę i ją zaadoptowała. Ciągnęła za kark, jakby nosiła własne małe. Bez końca ją czyściła, syczała na każdego, kto próbował ją zabrać. Wreszcie oczywiście zepsuła zabawkę, jej wilgotny, szorstki języczek wyrwał całe włosie. Foczka stała się paskudnym, podobnym do płodu kawałkiem płótna.
Jeśli instynkty Miriam były takie same, jak u perkalowej kotki? Skoro nauczyła się kochać dzieci innej kobiety jak własne, była zdolna uznać za swoje każde dziecko, jeśli wystarczająco mocno pragnęła w to uwierzyć. Czy zamierzała chwycić teraz wypchaną foczkę za szyję i udawać, że to jej kociątko?
Rok przed zniknięciem Sunny zadawała coraz więcej pytań o swoją „prawdziwą matkę”. Była wówczas typową nastolatką, tak humorzastą i drażliwą, że rodzina nazywała ją „Sztormówką”. Wciąż podkradała się do samej krawędzi odpowiedzi, a potem się wycofywała. Chciała wiedzieć, ale nie była jeszcze gotowa na poznanie prawdy.
– Kto spowodował wypadek? – dociekała. – Kto prowadził?
Słodkie, miłe opowiastki, które słyszała od nich tak długo, teraz były kłamstwami, po prostu ani Miriam, ani Dave nie wiedzieli, jak znaleźć drogę poprzez tę zmianę. W oczach nastolatki kłamstwo zdawało się największym grzechem. Stanowiłoby wystarczające usprawiedliwienie odrzucenia wszystkich rodzicielskich zasad i ograniczeń. Gdyby dali Sunny taki oręż, dowód własnego fałszu oraz hipokryzji, zrobiłaby się nie do wytrzymania. Ale w końcu i tak by się dowiedziała, tyle że to miała być nauka na błędach jej prawdziwej matki, przypomnienie o tym, jak fatalnie kończy się brak zaufania do rodziców, unoszenie się dumą w obliczu popełnionego błędu. Jeśli Sally Turner zwróciłaby się do rodziców w potrzebie, to Sunny i Heather nigdy nie stałyby się siostrami Bethany. I Miriam, choć nienawidziła tej myśli, wiedziała, że wówczas byłoby lepiej. Nie ze względu na biologię, ale dlatego, że gdyby matka dziewczynek żyła, one też by żyły.
Policja długo i wnikliwie badała rodzinę ich ojca, ale kilku żyjących krewnych nie wiedziało, nie dociekało, co stało się z potomstwem tego agresywnego człowieka. Był sierotą, a ciotka, która go wychowywała, nie lubiła Sally równie mocno, jak Estelle i Herb nie lubili jego… Leonarda albo Leo. Coś w tym stylu. Trudno było po zaginięciu dziewczynek wytykać jakieś upokorzenia, ale Miriam nie cierpiała tego dużego zainteresowania naturalnymi rodzicami dziewczynek jeszcze bardziej od badania kwestii jej rozwiązłości. Dave, który zazwyczaj chciał, by sprawdzono nawet najbardziej karkołomne teorie, wpadł w szał na wiadomość o tym wątku śledztwa.
– To są nasze córki – powtarzał ciągle Chetowi. – To nie ma nic wspólnego z Turnerami ani z tym idiotą, który nie zrobił więcej niż bezpański pies. Marnujecie nasz czas.
Niemal wpadał w histerię, gdy wspominano o tej kwestii.
Kiedyś, lata wcześniej, pewna osoba uważana za przyjaciela – aż do owego incydentu – zapytała Miriam, czy może tak naprawdę są to dzieci Dave’a. Zakładała, że zapłodnił córkę Turnerów, bo miał z nią długi, sekretny romans, a kiedy Sally umarła, wspólnie z jej rodzicami obmyślił tę całą wyszukaną historię, by zaadoptować dziewczynki. Miriam już przywykła do tego, że nikt nie widział podobieństwa między nią a córkami, lecz uznała za dziwne, iż tamta kobieta dostrzegła u nich jakiekolwiek podobieństwo do Dave’a. Tak, miał jasne włosy, ale gęste i kręcone. Tak, miał jasną cerę, ale oczy brązowe, zupełnie inną budowę ciała. Owszem, od czasu do czasu ludzie mówili: „Och, ale dziewczynki wdały się w ojca”, co powodowało niezręczne sytuacje, jako że Miriam nie chciała wyprowadzać nikogo z błędu w obecności córek, ale też nie zamierzała w nim utrzymywać. „One są takie jak ja”, miała ochotę powiedzieć. To moje córki i ja je ukształtowałam. Będą lepszymi wersjami mnie, silnymi i bardziej uświadomionymi, potrafiącymi brać to, czego chcą, bez poczucia, że są samolubne lub chciwe; nie tak jak kobiety z mojej generacji.
Cztery godziny. Tyle męczącego czekania na lotnisku i potem prawie trzy godziny samego lotu, a już podróżowała prawie osiem godzin – od szóstej rano samochodem załatwionym przez Joego, który zabrał ją na lokalne lotnisko. Potem jeszcze długie oczekiwanie w stolicy. W lotniskowej księgarni mieli dobre książki, ale nie potrafiłaby się skupić na czytaniu. Kolorowe magazyny wydawały się natomiast zbyt banalne, zbyt odległe od jej przeżyć. Pozbawiona anteny satelitarnej, nie wiedziała nawet, kim była większość aktorek. Ich twarze i figury w oczach Miriam zdawały się szokująco do siebie podobne, tak trudno je było odróżnić, jak lalki Madame Alexander. Nagłówki obwieszczały o sprawach osobistych: zaręczynach, rozwodach, narodzinach. Zaufaj Chetowi, pomyślała. Tyle rzeczy trzymał z dala od miejscowych mediów. Jakże potulni, jak ostrożni byli reporterzy. A teraz cała historia miał wyjść na jaw: adopcja, romans, problemy z pieniędzmi. Wszystko.
To wciąż tylko możliwe, uświadomiła sobie Miriam. Dzisiejszy świat nie zezwoliłby na takie spotkanie, jeśli okazałoby się sprawą prywatną. To niemal wystarczyło, by zaczęła mieć nadzieję, że ta kobieta w Baltimore jednak kłamie. Ale nie potrafiła podtrzymywać tego życzenia. Dałaby wszystko: prawdę o sobie, nawet paskudną i nieprzyjemną, prawdę o Davie, o tym, jak go traktowała. Zrobiłaby to bez namysłu, aby tylko znów zobaczyć córki.
Читать дальше