Biegnę i biegnę. Jesteśmy teraz z mostem jednością, częścią tego samego niezawodnego mechanizmu; uchem, przez które przesuwa się nić rzeki. Będę biegł, dopóki nie padnę, dopóki nie umrę; innymi słowy, do końca.
Moje damy płaczą teraz, aleja jestem szczęśliwy. One są usidlone, w potrzasku, sparaliżowane, stoją z pochylonymi głowami, a ja jestem wolny.
Budzę się z krzykiem, sądząc, że jestem zamknięty w lodzie zimniejszym niż powstały z wody — tak zimnym, że parzy jak stopiona skala.
To nie mój krzyk; ja milczę i tylko blacha wydaje przeraźliwe piski. Ubieram się, potykając się, idę do toalety, myję się. Ręce osuszam chusteczką. Moja twarz w lustrze jest opuchnięta i wyblakła. Parę zębów tkwi luźniej, niż tkwiły. Ciało mam posiniaczone, ale nie doznałem poważnych obrażeń.
W biurze, gdzie rejestruję się, by wystąpić o dietę, mówią mi, że przez następny miesiąc będę żył z połowy należnej sumy, żeby spłacić to, co jestem winny za chusteczkę i kapelusz. Dostaję trochę pieniędzy.
Kierują mnie do sklepu z używanymi towarami, w którym kupuję długi, znoszony płaszcz. Przynajmniej zakrywa zielony kombinezon. Tracę na to połowę moich zasobów. Ruszam pieszo do następnego segmentu, wciąż zdecydowany zobaczyć się z doktorem Joyce’em, ale niebawem robi mi się słabo i muszę pojechać tramwajem, płacąc za bilet gotówką.
— Przytułek znajduje się trzy piętra niżej, dwie przecznice w kierunku Królestwa — informuje mnie młody recepcjonista, gdy wchodzę do poczekalni gabinetu poczciwego doktora, i powraca do lektury gazety; tym razem nie proponuje mi kawy ani herbaty.
— Chciałbym się widzieć z doktorem Joyce’em. Nazywam się Orr. Pewnie pan pamięta, że wczoraj rozmawialiśmy przez telefon.
Młody mężczyzna unosi idealnie przejrzyste oczy, by obrzucić mnie znużonym spojrzeniem. Przykłada wypielęgnowany palec do gładkiego policzka i wciąga powietrze przez śnieżnobiałe, nieskazitelne zęby.
— Pan… Orr?
Odwraca się, by przeszukać kartotekę.
Znowu robi mi się słabo. Siadam na jednym z krzeseł. Recepcjonista rzuca mi piorunujące spojrzenie.
— Czy powiedziałem, że może pan usiąść?
— Nie. A czyja prosiłem o pozwolenie?
— No cóż, mam nadzieję, że ten płaszcz jest czysty.
— Pozwoli mi pan widzieć się z doktorem czy nie?
— Szukam pana karty.
— Nie pamięta mnie pan? Przygląda mi się uważnie.
— Pamiętam, ale przecież został pan przeniesiony, prawda?
— Czy to naprawdę nie wszystko jedno?
Wydaje z siebie krótki śmiech niedowierzania i kręci głową, dalej przeszukując kartotekę.
— Tak właśnie myślałem. — Wyciąga czerwoną kartę i odczytuje jej treść. — Został pan przeniesiony.
— Zdążyłem zauważyć. Mój nowy adres to…
— Nie. Chodzi mi o to, że ma pan nowego lekarza.
— Nie potrzebuję nowego lekarza. Potrzebuję doktora Joyce’a.
— Doprawdy? — Wybucha śmiechem i uderza palcem w czerwoną kartę. — No cóż, niestety, to nie zależy od pana. Doktor Joyce polecił przekazać pana innemu lekarzowi, i to wszystko, a jeśli się to panu nie podoba, trudno. — Wkłada kartę z powrotem do kartoteki. — A teraz proszę wyjść.
Podchodzę do drzwi gabinetu doktora; są zamknięte na klucz. Młody człowiek nie unosi wzroku znad gazety. Próbuję zajrzeć do środka przez matową szybę w drzwiach, a potem grzecznie pukam.
— Doktorze Joyce? Doktorze Joyce?
Młody recepcjonista zaczyna chichotać; odwracam się, by na niego spojrzeć, i w tej samej chwili dzwoni telefon. Recepcjonista podnosi słuchawkę i mówi:
— Gabinet doktora Joyce’a. Nie, niestety, doktora nie ma. Jest na dorocznej konferencji starszych administratorów. — Mówi ąc to, odwra ca się w krześle i przygląda mi się z protekcjonalną i pogardliwą miną. — Za dwa tygodnie. — Wyszczerza do mnie zęby w uśmiechu. — Potrzeb ny panu numer kierunkowy? Ależ tak, dzień dobry, sierżancie. Tak, pan Berkeley, oczywiście. A pan jak się miewa?… Och, tak? Naprawdę? Pralkę? Naprawdę? No cóż, muszę przyznać, że to coś nowego. Mm-hmm. — Młody recepcjonista przybiera wyraz profesjonalnej powagi i zaczyna notować. — A skarpet ile zjadł?… Rozumiem. Słusznie… Tak, zapisałem. Zaraz wyślę do pralni zastępcę. W porządku, sierżancie, mo gę panu życzyć udanego dnia? Żegnam.
Mój nowy lekarz nazywa się Anzano. Jego przychodnia jest dobre cztery razy mniejsza od przychodni doktora Joyce’a, znajduje się osiemnaście pięter niżej i nie ma okien z widokiem na zewnątrz. Anzano to starszy, pękaty mężczyzna o rzadkich żółtawych włosach i żółtawych zębach. Udaje mi się z nim zobaczyć po dwugodzinnym czekaniu.
— Nie — mówi. — Nie sądzę, bym mógł wiele zrobić w sprawie pana przenosin. Niech pan zrozumie, nie po to tu jestem. Prosz ę dać mi tro chę czasu, pozwolić przeczytać pana kartotekę i zachować cierpliwość. Teraz jestem bardzo zajęty. Panem zajmę się, gdy tylko będę mógł. I wtedy dopilnujemy, by znowu się pan dobrze poczuł, co pan na to?
Stara się wyglądać radośnie i zachęcająco.
— A teraz co? — pytam, czując zmęczenie. Pewnie przedstawiam sobą okropny widok; twarz mi drży i mam ograniczoną zdolność widzenia w lewym oku. Moje włosy są brudne i w dodatku tego rana nie mogłem się ogolić. Jak mogę skutecznie domagać się powrotu do poprzedniego sposobu życia, wyglądając tak, jak wyglądam — fatalnie ubrany i w każdym, jak przypuszczam, tego słowa znaczeniu pobity?
— Teraz? — Doktor Anzano wygląda na zmieszanego. Wzrusza ra mionami. — Potrzebuje pan lekarstw? Ma pan wystarczająco dużo te go, co panu… — pyta i sięga po bloczek z receptami.
Kręcę głową.
— Chodzi mi o to, jak zmieni się moja… sytuacja.
— Nie mogę wiele zrobić, panie Orr. Nie jestem doktorem Joyce’em. Nie mogę przydzielać wielkich mieszkań sobie, nie mówiąc już o moich pacjentach. — Mam wrażenie, że stary doktor jest trochę zgorzkniały i zły na mnie. — Niech pan po prostu czeka na ponowne rozpatrzenie swojej sprawy. Udzielę wszelkich rekomendacji, jakie uznam za stosowne. Coś jeszcze? Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ja nie mogę wyjeżdżać na konferencje.
— Nie, to już wszystko. — Wstaję. — Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas.
— Proszę bardzo. Proszę bardzo. Moja sekretarka skontaktuje się z panem w sprawie wizyty. Jestem pewien, że już niedługo. A jeśli będzie pan czegoś potrzebował, niech pan po prostu do mnie zadzwoni.
Wracam do mojego mieszkania.
Pan Lynch znowu zjawia się u jego drzwi.
— Dzień dobry panu — mówię.
— O kurwa. Co się panu stało?
— Sprzeczka z wytrąconym z równowagi odźwiernym. Proszę wejść. Chciałby pan usiąść na tym krześle?
— Nie mogę zostać. Przyniosłem to — wsuwa mi do ręki złożony i opieczętowany kawałek papieru. Na kopercie zostają ślady jego palców. Otwieram ją. — Poczta zostawiła go w drzwiach. Ktoś mógł go zwędzić.
— Dziękuję panu. Na pewno nie może pan zostać? Miałem nadzieję, że zrewanżuję się za wczorajszą uprzejmość, zapraszając pana dziś wieczorem na kolację.
— Przykro mi, przyjacielu, ale nie. Muszę zostać po godzinach.
— No cóż, może innym razem.
Rzucam okiem na krótki list. Jest od Abberlaine Arrol; przyznaje w nim, że dość bezczelnie wykorzystała fikcyjną kolację-randkę ze mną dziś wieczorem, by wyplątać się z jakiegoś potencjalnie śmiertelnie nudnego spotkania. Czy zgodzę się być współsprawcą po fakcie? Załącza numer telefonu w mieszkaniu swoich rodziców; mam do niej zadzwonić. Sprawdzam adres; list został przesłany z mojego poprzedniego lokum.
Читать дальше