— OK? — pyta pan Lynch z rękami wetkniętymi w kieszenie płaszcza (kropka w kropkę takiego jak mój), jak gdyby mankiety jego spodni były pełne kradzionego ołowiu, a on rozpaczliwie próbował je podciągnąć. — Żadnych złych wieści?
— Nie, panie Lynch; prawdę mówiąc, pewna młoda dama chce, żebym zabrał ją na kolację… Muszę zatelefonować. Proszę jednak nie zapomnieć, że jest pan następny w kolejności do zaproszenia na skromną kolację.
— Jak sobie życzysz, przyjacielu.
Szczęście mnie nie opuszcza. Panna Arrol jest u rodziców. Ktoś, kogo biorę za służącego, idzie jej poszukać. Wymaga to wrzucenia kilku następnych monet; muszę założyć, że mieszkanie Arrolów ma spore rozmiary.
— Orr! Witam pana! Sprawia wrażenie zadyszanej.
— Dzień dobry, panno Arrol. Właśnie otrzymałem pani list.
— To dobrze. Ma pan czas dziś wieczorem?
— Owszem, chciałbym się z panią spotkać, ale…
— Co się stało? Pana głos brzmi tak, jakby był pan przeziębiony.
— To nie przeziębienie. To moje usta… To… Panno Arrol, bardzo bym chciał zobaczyć się z panią dziś wieczorem, ale niestety… dozna łem pewnego niepowodzenia. Zostałem przeniesiony, faktycznie zde gradowany. Doktor Joyce kazał mnie usadzić, niejako. Mówiąc ściślej, na poziomie U7.
— Och.
Ton, jakim wymawia to proste słowo, mówi mi więcej niż całogo-dzinne grzeczne uwagi o przyzwoitości, miejscach w społeczeństwie, dyskrecji i takcie. Chyba oczekuje, że powiem coś więcej, ale nie potrafię. Jak długo czekam na następne słowo? Najwyżej dwie sekundy? Trzy? To nic w mostowej skali czasu, ale wystarczająco długo, by przejść od nagłej rozpaczy na plateau złości. Czy mam odwiesić słuchawkę, odejść, skończyć z tym draństwem tak całkowicie i tak szybko jak to możliwe? Tak, teraz, by złagodzić moją gorycz… Tyle że nie ma jej we mnie. Może jednak za chwilę, żeby oszczędzić dziewczynie dalszego zakłopotania.
— W porządku, przepraszam, panie Orr. Właśnie zamykałam drzwi. Mój brat się tu kręcił. Dokąd pana przenieśli? Mogę w czymś pomóc? Chciałby pan, żebym teraz tam przyszła?
Głupiec z ciebie, Orr.
Ubieram się w rzeczy brata Abberlaine Arrol. Przyjechała tu na godzinę przed umówionym spotkaniem, z walizką pełną nie noszonych ubrań, głównie jej brata; sądzi, że jesteśmy prawie identycznej budowy. Kiedy się przebieram, Abberlaine czeka na zewnątrz. Z bólem serca ulokowałem ją w tak ordynarnym miejscu, ale nie bardzo mogła zostać w pokoju.
Opiera się plecami o ścianę korytarza, z nogą podciągniętą w górę, tak że opiera jeden pośladek na stopie, i z założonymi rękami, rozmawiając z panem Lynchem, który patrzy na nią z ostrożnym podziwem.
— Och, nie, szanowny panie — mówi — w przerwie zawsze zmieniamy strony. — Chichocze. Pan Lynch patrzy zszokowany, a potem parska śmiechem. Panna Arrol dostrzega mnie wychodzącego. — Ach, panie Orr!
— Ten sam. — Wykonuję lekki ukłon. — A raczej niezupełnie.
Abberlaine Arrol — olśniewająca w luźnych spodniach z czarnej jedwabnej surówki, pasującym do niej żakiecie, bawełnianej bluzce, na wysokich obcasach i w efektownym kapeluszu — stwierdza:
— Świetnie się pan prezentuje, panie Orr.
— Bardzo pani uprzejma.
Panna Arrol wręcza mi czarną laskę.
— Pana laska.
— Dziękuję — mówię.
Wyciąga rękę, więc podaję jej moją. Stoimy ramię w ramię, zwróceni twarzami do pana Lyncha. Czuję jej ciepło przez marynarkę od jej brata.
— Czyż nie wyglądamy pięknie, panie Lynch? — pyta, stojąc prosto, z odchyloną do tyłu głową.
Pan Lynch szura nogami.
— O taak, bardzo… bardzo… — Szuka odpowiedniego słowa. — Bar dzo… bardzo przystojna z was para.
Chciałbym myśleć, że nią właśnie jesteśmy. Panna Arrol również sprawia wrażenie zadowolonej.
— Dziękuję, panie Lynch. — Odwraca się do mnie i dodaje: — No cóż, nie wiem jak pan, ale ja konam z głodu.
— Więc jakie są teraz pana priorytety?
Abberlaine Arrol obraca w dłoniach szklankę z whisky, patrząc przez błękitne szkło ołowiowe i jasnobursztynowy płyn na światło płonącej świecy. Obserwuję, jak jej wilgotne usta lśnią w tym samym miękkim świetle.
Panna Arrol uparła się, że postawi mi kolację. Siedzimy pod oknem w restauracji Przy Wysokich Dźwigarach. Jedzenie było wyśmienite, obsługa dyskretna i sprawna, mamy przestrzeń, wspaniałe wino i doskonały widok. (Światła migoczą na całym morzu w miejscach, gdzie na trawlerach zaczepione są balony zaporowe; same sterówce są słabo widoczne, unoszą się niemal na naszym poziomie — przyćmione powierzchnie, odzwierciedlające zmasowane światła mostu niczym chmury. Widać także parę jaśniejszych gwiazd).
— Moje priorytety?
— Tak. Co jest dla pana ważniejsze: odzyskanie pozycji jednego z faworyzowanych pacjentów doktora Joyce’a czy ponowne odkrycie zaginionych wspomnień?
— No cóż — odpowiadam, dopiero teraz naprawdę o tym myśląc — z pewnością zejście na niższy poziom mostu było dość bolesne, ale przypuszczam, że w końcu mógłbym nauczyć się żyć na niższym szczeblu, jeżeli nie będzie innego wyjścia. — Wypijam mały łyk whisky. Twarz panny Arrol przybiera obojętny wyraz. — Jednakże moja niezdolność przypomnienia sobie, kim jestem, nie jest czymś… — śmieję się cicho — o czym mogę zapomnieć. Zawsze będę wiedział, że przedtem coś było w moim życiu, więc wydaje mi się, że zawsze będę tego szukał. To przypomina zapieczętowaną, zapomnianą komorę w mojej świadomości. Nie będę się czuł w pełni sobą, dopóki nie odkryję wejścia do niej.
— To brzmi jak opis grobowca. Nie boi się pan tego, co pan tam znajdzie?
— To biblioteka. Jedynie głupcy i nikczemnicy boją się bibliotek.
— Zatem wolałby pan znaleźć swoją bibliotekę niż odzyskać mieszkanie?
Abberlaine Arrol uśmiecha się. Potwierdzam skinieniem głowy, obserwując ją. Gdy weszła do restauracji, zdjęła kapelusz, ale włosy nadal ma upięte; jej głowa i szyja wyglądają przepięknie. Te przyciągające wzrok zmarszczki pod oczami wciąż mnie fascynują; są niczym maleńka osłona, którą postawiła; rząd worków z piaskiem pod tymi rozbawionymi, szarozielonymi oczyma; pewna, bezpieczna, niewzruszona.
Abberlaine Arrol wpatruje się w swoją szklankę. Już mam wypowiedzieć uwagę o malej bruździe, która właśnie utworzyła się na jej czole gdy gasną światła.
Zostajemy ze świecą na naszym stoliku; pozostałe stoliki jarzą się i migoczą własnymi płomykami. Zapalają się przyćmione światła awaryjne. W tle słychać stłumiony pomruk. Za oknami zaczynają znikać światła na trawlerach. Balony nie są już widoczne w odbitym świetle mostu; cała konstrukcja tonie zapewne w ciemnościach.
Samoloty. Nadlatują bez świateł, warcząc, od strony Miasta. Wstajemy oboje i patrzymy przez okno; inni biesiadnicy gromadzą się obok nas, spoglądając w mrok nocy, osłaniając rękami słabe światła awaryjne i świece, z nosami przyciśniętymi do chłodnego szkła jak uczniowie przed sklepem ze słodyczami. Ktoś otwiera okno.
Samoloty słychać niemal tuż obok nas.
— Widzi je pan? — pyta Abberlaine.
— Nie.
Warkot silników rozlega się bardzo blisko. Samoloty są zupełnie niewidoczne, lecą bez świateł pozycyjnych. Nie ma księżyca, a gwiazdy nie są wystarczająco jasne, by je ukazać.
Przelatują obok, najwyraźniej niewzruszone brakiem światła.
— Myśli pan, że się im udało? — pyta panna Arrol, wciąż spoglądająca w mrok nocy. Jej oddech zasnuwa szyb ę mgłą.
Читать дальше