— Czy to pana?
— Tak. Prezent, od przy…
— Proszę.
Wpycha mi go do rąk i odwraca się. Obaj odchodzą korytarzem. Ruszam do windy, ściskając w dłoniach rysunek. Uszedłem parę kroków, gdy rozlega się wołanie. Łysy brygadzista biegnie ku mnie, przywołując ruchem ręki.
Wymachuje mi przed oczami clipboardem.
— Nie tak szybko, kolego — mówi. — Jest jeszcze drobny problem ka pelusza z szerokim rondem.
— Dzień dobry, tu gabinet doktora Joyce’a.
— Mówi Orr. Chcę rozmawiać z doktorem Joyce’em. To bardzo pilne.
— Pan Orr! Jak miło słyszeć pana głos! Jak się pan miewa tego pięknego dnia?
— Ja… Prawdę powiedziawszy, w tej chwili czuję się okropnie. Właśnie wyrzucono mnie z mojego mieszkania. Czy mogę rozmawiać z doktorem Joy…
— Ależ to okropne, wprost okropne.
— Zgadzam się. Chciałbym o tym porozmawiać z doktorem Joy-ce’em.
— Och, potrzebna jest panu policja, panie Orr, a nie doktor… Chyba że, no cóż, chodzi mi o to, że najwyraźniej nie wyrzucono pana z balkonu, bo inaczej nie byłby pan w stanie…
— Proszę posłuchać, jestem wdzięczny za troskę, ale nie mam zbyt dużo pieniędzy na ten telefon i…
— Co, chyba nie obrabowali pana na dodatek, prawda? Prawda?!
— Nie. Czy teraz mogę rozmawiać z doktorem Joyce’em?
— Niestety nie, panie Orr. Doktor jest w tej chwili zajęty… Zaraz… Zobaczmy… Aha, chyba na posiedzeniu Komitetu Wyborczego Nowych Członków Podkomisji Komisji ds. Procedur Zakupów.
— No cóż, nie może pan…
— Nie! Ależ ze mnie głupiec. Wprowadziłem pana w błąd. To było wczoraj. Chodzi o… tamta nazwa od razu wydała mi się podejrzana… posiedzenie Stałej Podkomisji ds. Planowania i Integracji Nowych Budyń…
— Na litość boską, człowieku! Nie interesuje mnie, o jaką przeklętą komisję chodzi! Kiedy mogę z nim porozmawiać?
— No cóż, panie Orr. Powinno to pana interesować. One istnieją także dla pana dobra.
— Kiedy mogę z nim pomówić?!
— No cóż, nie wiem, panie Orr. Czy może do pana oddzwonić?
— Kiedy? Nie mogę pętać się przy tej budce telefonicznej przez cały dzień.
— Może więc zadzwonię do domu?
— Przecież właśnie o tym mówiłem! Zostałem wyrzucony!
— No cóż, a nie może pan dostać się z powrotem? Jestem pewien, że jeżeli sprowadzi pan policję…
— Drzwi zostały zamknięte na łańcuch. A wszystko to zrobiono z oficjalnego upoważnienia doktora Joyce’a. Właśnie dlatego chcę mó…
— Oooo, został pan przeniesiony, panie Orr. Rozumiem. Myślą…
— Co to był za hałas?
— Och, to tylko sygnały z centrali. Musi pan wrzucić więcej monet.
— Skończyły mi się pieniądze.
— Ajajaj. No cóż, miło się z panem rozmawiało, panie Orr. Na razie. Życzę przyjemnego…
— Halo? Halo?!
Poziom U7 znajduje się siedem poziomów poniżej pomostu kolejowego; wystarczająco blisko, by można było odróżnić pociąg miejscowy od przelotowego ekspresu i pośpiesznego towarowego po samych wibracjach, nawet bez potwierdzenia w postaci towarzyszącego im dudnienia/pisku/huku. Poziom ten jest rozległy, ciemny, przepastny i zatłoczony. Piętro niżej mieści się zakład naprawy maszyn i blacharnia; nad nim — sześć następnych poziomów mieszkalnych. Woń potu i starego dymu przenika zagęszczone powietrze. Pokój 306 należy do mnie. Mieści jedynie wąskie łóżko, rozklekotane plastikowe krzesło, stół i płytką komodę, a mimo to jest w nim ciasno. W drodze tutaj poczułem woń wspólnej toalety na końcu korytarza. Okno wychodzi na szyb świetlny niegodny właściwie tej nazwy.
Zamykam drzwi i jak automat idę do przychodni doktora Joyce’a: ślepy, głuchy, bezmyślny. Gdy docieram tam, jest już za późno, przychodnia jest nieczynna; doktor, a nawet recepcjonista poszli do domu. Strażnik kondygnacji spogląda na mnie podejrzliwie i proponuje, bym wrócił na swój poziom.
Siedzę na moim wąskim łóżku, z głową w dłoniach, i patrzę w podłogę, słuchając pisku metalu ciętego w warsztacie poniżej. Czuję ból w klatce piersiowej.
Rozlega się pukanie do drzwi.
— Proszę.
Mały, niechlujny mężczyzna w lśniącym ciemnoniebieskim płaszczu wchodzi bokiem przez próg, szurając nogami; wodzi rozbieganymi oczyma po pokoju i zatrzymuje je tylko przez chwilę na zwiniętym rysunku, leżącym na komodzie. W końcu zatrzymuje wzrok na mnie, unika jednak mojego spojrzenia.
— Praszam, kolego. Pan tu nowy, co nie?
Stoi przy otwartych drzwiach, jakby w każdej chwili był gotów przez nie wybiec. Wpycha ręce do głębokich kieszeni płaszcza.
— Owszem — odpowiadam, wstając. — Nazywam się John Orr. — Podaję mu rękę; chwytają na krótko, po czym jego ręka umyka z powrotem do swej nory. Starcza mi tylko czasu, by powiedzieć: — Bardzo mi przyjemnie.
— Lynch — mówi, zwracając się do mojej piersi. — Niech pan mi mówi Lynchy.
— Co mogę dla pana zrobić, Lynchy? Wzrusza ramionami.
— Nic. Wpadłem jak dobry sąsiad. Byłem ciekaw, czy pan czegoś nie potrzebuje.
— To bardzo miłe z pana strony. Byłbym wdzięczny za drobną radę w kwestii diety, którą mam ponoć otrzymać.
Pan Lynch, rzecz nie do wiary, spogląda mi w oczy, jego od dawna nie myta twarz wydaje się promienieć, aczkolwiek niezbyt intensywnie.
— O tak, mogę panu w tym pomóc. Nie ma sprawy.
Uśmiecham się. Przez cały czas pobytu na wyższych i bardziej wytwornych poziomach mostu żaden z moich sąsiadów nie życzył mi dobrego dnia, a tym bardziej nie zaproponował jakiejkolwiek pomocy.
Pan Lynch zabiera mnie do stołówki, w której kupuje mi kiełbasę z mączki rybnej i talerz tartych wodorostów. Jedno i drugie jest okropne, ale bardzo chce mi się jeść. Herbatę pijemy z kubków. Lynch — jak wyjaśnia — sprząta wagony i zajmuje pokój 308. Odnoszę wrażenie, że moja plastikowa bransoletka, którą mu pokazuję, i informacja, że jestem pacjentem, robi na nim przesadne wrażenie. Tłumaczy mi, jak zgłosić się rano po dietę. Jestem mu wdzięczny. Proponuje mi nawet małą pożyczkę do tego czasu, ale już jestem zbyt zobowiązany temu człowiekowi i — dziękując — odmawiam.
W stołówce panuje hałas, jest parno, tłoczno i nie ma okien; wszystko grzechocze, a zapachy nie sprzyjają trawieniu.
— Wymeldowali pana, tak po prostu, co?
— Tak. Mój lekarz się na to zgodził. Nie chciałem poddać się terapii, którą dla mnie zaplanował. W każdym razie przypuszczalnie właśnie dlatego mnie przenieśli. Ale mogę się mylić.
— Ale drań. — Pan Lynch kręci głową i patrzy srogo. — Ci lekarze.
— To rzeczywiście wydaje się dość mściwe i małostkowe, ale chyba mogę winić tylko siebie.
— Skończone dranie — stwierdza pan Lynch i pije herbatę ze swojego kubka. Siorbie; działa to na mnie w taki sam sposób jak drapanie gwoździem po tablicy do pisania; zaciskam zęby. Spoglądam na zegar nad okienkiem, w którym serwują posiłki. Spróbuję się skontaktować z Brookiem; prawdopodobnie niebawem będzie w barze U Dissy Pitton.
Pan Lynch wyciąga tytoń oraz bibułki i robi sobie skr ęta. Pociąga potężnie nosem i wydobywa z siebie gardłowe chrząkanie, wskazujące na nieżyt dróg oddechowych. Urywany kaszel, brzmiący tak jakby w jego piersi energicznie potrząsano worem z kamieniami, wieńczy papierosowe przygotowania pana Lyncha.
— Musi pan gdzieś iść, przyjacielu? — pyta, widząc, że spoglądam na zegarek. Zapala papierosa, wydobywając zeń chmurę gryzącego dymu.
— Tak. Właściwie najlepiej będzie, jak już pójdę. Mam się spotkać ze starym znajomym. — Wstaję. — Bardzo panu dziękuję. Przepraszam za ten pośpiech. Mam nadzieję, że gdy znowu będę miał jakąś gotówkę, pozwoli mi pan zrewanżować się za swoją szczodrość.
Читать дальше