— Odstaw je na miejsce! — wrzeszczę, blokując przejście. Grożę mu laską. Bierze ją ode mnie, dodaje do kolekcji parasoli i znika za drzwiami.
— Ach, pan zapewne nazywa się Orr. — Wielki łysy mężczyzna w czarnej, założonej na szary kombinezon kurtce, trzymający czarny kapelusz w jednej ręce i clipboard w drugiej, wyłania się z mojej sypialni.
— Bez wątpienia. Co się tu u diabła dzieje?
— Wyprowadza się pan, panie Orr — odpowiada z uśmiechem.
— Co takiego? Dlaczego? Dokąd? — krzyczę. Nogi mi się trzęsą w żołądku czuję niezdrowy ucisk.
— Hmm… — Łysy mężczyzna przegląda dokumenty przypięte do clip-boardu. — Aha, proszę: poziom U7, pokój 306.
— Co takiego? Gdzie to jest?
Nie wierzę własnym uszom. U7? To z pewnością oznacza poziom pod pomostem kolejowym! Ale przecież tam mieszkają robotnicy, zwykli ludzie. Co się dzieee? Czemu mi to robią? Na pewno zaszła jakaś pomyłka.
— Dokładnie nie wiem, proszę pana — odpowiada pogodnie — ale jestem pewien, że jeżeli pan dobrze poszuka, zdoła pan go znaleźć.
— Ale dlaczego mnie przeprowadzacie?
— Nie mam bladego pojęcia, proszę pana — pada radosna, śpiewna odpowiedź. — Długo pan tu mieszkał?
— Sześć miesięcy.
Z ubieralni wyciągane są następne ubrania. Znowu zwracam się do łysego mężczyzny.
— Niech pan posłucha, to moje ubrania. Co z nimi robicie?
— Zwracamy je, proszę pana — zapewnia, kiwając głową i uśmiechając się.
— Zwracacie? Dokąd? — wrzeszczę. To wszystko uchybia mojej godności, ale cóż innego mogę zrobić?
— Nie wiem, proszę pana. Przypuszczam, że tam, skąd je pan otrzymał. To nie moja specjalność, proszę pana.
— Ale to przecież moje rzeczy!
Marszczy czoło i patrzy na swój clipboard, pośpiesznie przewracając kartki. Kręci głową i uśmiecha się z pewnością siebie.
— Myli się pan.
— Ale one są moje, do cholery!
— Przykro mi, proszę pana, ale nie. Należą do dyrekcji szpitala. Tak tu jest napisane… Proszę spojrzeć. — Pokazuje mi clipboard; na kartce papieru widnieje szczegółowy wykaz ubrań zakupionych przeze mnie w sklepach na szpitalny kredyt. — Widzi pan? — rechocze. — Przestraszył mnie pan przez chwilę. Zabieranie czegokolwiek z pana rzeczy byłoby bezprawne, po prostu bezprawne. Mógłby pan wezwać policję, mógłby pan, bez dwóch zdań, gdybyśmy tknęli którąś z pana rzeczy. Nie powinien pan…
— Ale powiedziano mi, że mogę kupować, co tylko zechcę! Mam dietę! Ja…
— Proszę pana — odpowiada, przyglądając się, jak mija go następny ładunek płaszczy i kapeluszy, i odfajkowując coś w swoich papierach — nie jestem prawnikiem ani nikim takim, ale zajmuję się tego typu sprawami tak długo, że wolę o tym nie myśleć, i moim zdaniem przekona się pan, że … pozwoli pan, że się tak wyrażę… wszystkie te rzeczy faktycznie są własnością szpitala, a pan tylko ich używał. Myślę, że o tym właśnie się pan przekona.
— Ale…
— Nie wiem, czy wyjaśniono to panu, ale jestem pewien, że to właśnie by pan odkrył, gdyby miał pan zbadać tę sprawę.
— Ja… — Kręci mi się w głowie. — Niech pan posłucha. Nie możecie przerwać, tylko na chwilę? Pozwoli pan, że zadzwonię do mojego doktora. Do doktora Joyce’a… Prawdopodobnie słyszał pan o nim. On to wyjaśni. Musiała zajść…
— Jakaś pomyłka? — Łysy mężczyzna przez chwilę śmieje się dycha-wicznie. — Niemożliwe, proszę pana. Przepraszam, że przerwałem panu w ten sposób, ale nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy tak mówią. Szkoda, że nie dostaję szylinga za każdym razem, gdy to słyszę! — Kręci głową i ociera policzek. — No cóż, skoro naprawdę pan tak uważa, niech się pan lepiej skontaktuje z odpowiednimi władzami. — Rozgląda się. — Gdzieś tutaj jest… powinien być telefon.
— Nie działa.
— Na pewno działa, proszę pana. Korzystałem z niego niespełna pół godziny temu, aby zawiadomić wydział, że tu jesteśmy.
Znajduję telefon na podłodze. Jest głuchy. Gdy próbuję wykręcić numer, rozlega się jeden trzask. Łysy mężczyzna podchodzi do mnie.
— Wyłączony? — Spogląda na zegarek. — Trochę za wcześnie. — Robi kolejną adnotację. — Ci chłopcy z centrali są bardzio gorliwi, proszę pana. Bardzo, bardzo gorliwi. — Cmoka cicho i znowu kręci głową, wyraźnie pod wrażeniem.
— Proszę, niech pan chwilę poczeka. Niech pan mi pozwoli skontaktować się z moim lekarzem. On to wyjaśni. Nazywa się Joyce.
— Nie ma potrzeby, proszę pana — odpowiada radośnie, po czym znowu przegląda kartki. Przesuwa palcem po jednym z dokumentów na spodzie pliku. — Mam. Proszę tu spojrzeć.
To podpis poczciwego doktora.
— Widzi pan, on już o tym wie. To on podpisał upoważnienie.
— Tak.
Siadam i gapię się na pustą ścianę naprzeciwko.
— Teraz jest pan zadowolony?
Mam wrażenie, że łysy mężczyzna nie stara się być ani dowcipny, ani ironiczny.
— Tak — słyszę swój głos. Czuję się odrętwiały, martwy, owinięty watą, wszystkie zmys ły stępione, nerwy stargane.
— Niestety, te rzeczy, które ma pan na sobie, będą nam potrzebne — mówi, patrząc na moje ubranie.
— Nie mówi pan tego poważnie — stwierdzam znużonym głosem.
— Przykro mi, proszę pana. Mamy dla pana ładny i… mógłbym dodać. … nowy kombinezon. Chce się pan przebrać?
— To jakiś absurd.
— Wiem, proszę pana. Mimo to przepisy pozostają przepisami, prawda? Jestem pewien, że spodoba się panu. Jest zupełnie nowy.
— Kombinezon?
— Jest jasnozielony. Tworzy komplet z butami, szortami, koszulą i szorstką bielizną.
Przebieram się w mojej przebieralni. W głowie mam pustkę jak na jej ścianach.
Moje ciało wydaje się poruszać samorzutnie, wykonując ruchy, których od niego oczekuję — automatycznie, mechanicznie — a potem zatrzymując się i czekając na nowy rozkaz. Starannie składam moje ubranie; gdy składam marynarkę, spostrzegam chusteczkę, którą dała mi Abberlaine Arrol. Wyjmuję ją z kieszeni na piersi.
Gdy wracam do salonu ze stertą moich rzeczy, łysy mężczyzna ogląda telewizję. Pokazują teleturniej. Na mój widok wyłącza odbiornik i wkłada swój czarny kapelusz.
— Ta chusteczka — mówię, wskazując na wierzchołek sterty — ma na szyty monogram. Mogę ją zatrzymać?
Łysy mężczyzna ruchem ręki nakazuje jednemu ze swoich ludzi wziąć moje rzeczy. Bierze chusteczkę do ręki i spogląda na listę w swoim clipboardzie. Stuka zaostrzonym ołówkiem w pozycję w wykazie.
— Owszem, mam tutaj chusteczkę, ale bez wzmianki o tym, by był na niej ten monogram. — Potrząsa chusteczką, przypatrując się dokładnie niebieskiemu wyhaftowanemu O. Jestem ciekaw, czy każe spruć ściegi i wręczy mi nitkę. — W porządku, niech pan ją weźmie — mówi z goryczą. Biorę chusteczkę. — Ale będzie pan musiał zapłacić jej równowartość ze swojej nowej diety.
— Dziękuję.
Grzeczność przychodzi mi dziwnie łatwo.
— No cóż, to wszystko — stwierdza ze znajomością rzeczy i odkłada ołówek. Przypomina mi poczciwego doktora. Wskazuje na drzwi. — Pan pierwszy.
Wkładam chusteczkę do kieszeni w jaskrawozielonym kombinezonie i wychodzę przed nim z mieszkania. Wszyscy pozostali mężczyźni oprócz jednego już sobie poszli; ostatni trzyma duży arkusz zwiniętego w rolkę papieru i pustą ramę. Czeka, aż jego zwierzchnik zamknie drzwi na klucz i łańcuch, a potem szepcze mu coś do ucha. Brygadzista wyciąga zrolowany arkusz; uświadamiam sobie, że to rysunek Ab-berlaine Arrol.
Читать дальше