„Wienc pszybyueś odzyskać swoje prawnie nalerzne miejsce, prawda?” — pyta krulowa.
— Owszem. I wydaje się, że w samą porę. Wygląda na to, że za twą fachową złą radą sytuacja wymknęła się tu spod kontroli.
„No curz, nauczyueś mnie wszyskiego, co wiem”.
— Zgadza się, moja kochana, ale na szczęście nie wszystkiego, co ja wiem.
(A ja myślę, dość tego, to zópeunie wbrew pszepisom. Porószmy czymś, do kórwy nendzy).
„Co masz zamiar zrobić?” — pyta krulowa, zópeunie jakby… jakby miaua zaraz sie rospuakać.
— Najpierw pozbyć się tej małej menażerii na dole. Należy do ciebie?
„To dla kapuanuf. Wiesz jak zdobywam śrotki ekzystencji. Panienki podniecajom ih, a wtedy ja… ih wykożystóje”.
— Mogłaś wybrać młodszy inwentarz.
„Wyobraś sobie, rze rzaden z nich nie przekroczyu dwódziestki. To bardzo wyczerpójoncy proces”.
— Myślę, że miecz mojego przyjaciela wyczerpał ich jeszcze bardziej.
„No curz, nie morzesz ich wszyskih pokonać” — muwi krulowa i wy-glonda jakoś smótno. Wzdyha i ociera uze z policzka a ja stoję tam jak skończony buazen pszygworzdżony do poduogi i myślę, biedna kobitka i co sie tu kórwa wyprawia? gdy nagle podrywa sie z fotela prosto na mnie jak jakiś piepszony wielki nietopeż czy co, trzymajonc maień-kom kole pszed sobom i wpychajonc jom prosto w zausznika.
Jurz sie miauem zesrać w gacie, ale zausznik nie dau sie trafić. Sko-czyu z mojego ramienia na tważ krulowej. Trafu jom jak kola armatnia i odżucił z powrotem na fotel. Krulowa upuściua kole i ta potoczyua sie po poduodze. Prubowaua zdjońć zausznika z tważy, piszczonc, wrzeszczonc, drapionc go i bijonc.
Nie moguem ówieżyć w swoje szczenście. W końcu pozbyuem sie mauego drania. Przes hwile obserwowauem jak obydwoje wałczom, a potem pomyślauem piepsz ich, to zabawa nie dla rzounieży. Spadam. Próbowauem podnieś kole którom opóściła krulowa ale ona byua roz-gżana do czerwoności! Wienc zeszuem z powrotem po shodah. I w samom porę, bo holernie wielki wybóh z gury zwala mnie znug i zrzóca cauy ten pyu i dórze kawauy dżewa z tszaskiem w duu. Dosyć tego, pomyślauem, ale nic sie nie stauo bo nic we mnie nie trafuo, wienc zerk-nouem w gure tam gdzie byuy shody ale teraz byuo tylko niebo. I ani śladó tyh dwuh takih i owakih. Kreatury.
Nigdzie nie znalazuem tego piepszonego zuota. Wydópczyuem tylko kobiety i poszeduem. Zópeuna strata czasó ale pszynajmniej pozbyuem sie tego mauego zausznika. Zaówarz, rze potem nie miauem jurz tyle szczeńscia i czasem brakóje mi mauego darmozjada ale mniejsza o to. Szermierka to wystarczajonco magiczny fah.
Nie, nie, nie, nie, było jeszcze gorzej (później, teraz, pobudka przy wod-nistoszarym świetle zza zasłon, powieki pozlepiane, a w klejących się ustach wstrętny posmak, boląca głowa). Byłem tam, to byłem ja, pożądałem tych okaleczonych kobiet, a one mnie podniecały. Gwałciłem je. Dla barbarzyńcy nie miało to żadnego znaczenia, znaczyło mniej niż kolejna strużka krwi na jego mieczu, aleja potrzebowałem tych kobiet. Stworzyłem je, były moje. Odraza przepełnia mnie niczym ropa. Mój Boże, lepszy już brak wszelkich pragnień niż jedno wzbudzane przez okaleczenie, bezradność i gwałt.
Potykając się, wyłażę z łóżka; głowa mi pęka, czuję mdłości, zimny pot niczym brudny olej pokrywa mą skórę i bolą mnie kości. Rozsuwam zasłony.
Chmury obniżyły się i most — przynajmniej na tym poziomie — spowiła szarość.
Włączam wszystkie światła w pokoju, kominek i telewizor. Mężczyzna w szpitalnym łóżku jest otoczony przez pielęgniarki; obracają go na brzuch. Jego biała twarz niczego nie wyraża, ale wiem, że cierpi. Słyszę mój własny jęk; wyłączam telewizor. Ból w mojej piersi pojawia się i znika w swoim własnym rytmie, natarczywy i nieznośny.
Chwiejnym krokiem, jak pijak, idę do łazienki. Tutaj wszystko jest białe i ostre, nie ma też okien ukazujących lgnącą do mostu mgłę. Mogę zamknąć drzwi, zapalić następne lampy i znaleźć się w otoczeniu wyraźnych odbitych obrazów i twardych powierzchni. Pozwalam lecieć wodzie i długo wpatruję się w mój lustrzany wizerunek. Po pewnym czasie odnoszę wrażenie, jakby wszystko znowu ściemniało, jakby wszystko znikało z pola widzenia. Pamiętam, że oczy widzą tylko poprzez ruch; ich maleńkie drgania powodują, że oglądany obraz żyje; wystarczy sparaliżować mięśnie oczu lub w jakiś sposób przytwierdzić coś do rogówki, żeby poruszało się razem z okiem, a obraz zniknie… Dowiedziałem się tego gdzieś kiedyś, ale nie wiem gdzie ani kiedy. Moja pamięć to zatopiony pejzaż, a ja spoglądam z wąskiego urwiska na krajobraz, w którym niegdyś znajdowały się żyzne równiny i faliste wydmy. Teraz jest tylko jednolita powierzchnia wody i parę wysp, które dawniej były górami; sfałdowania powstałe w wyniku niezgłębionych ruchów tektonicznych umysłu.
Otrząsam się z lekkiego transu, by odkryć, że mój obraz rzeczywiście znikł; woda do kąpieli jest gorąca, a kłębiąca się para skropliła się na zimnej powierzchni lustra, maskując je, zakrywając i wymazując mnie z kadru.
Starannie ubrany, wypielęgnowany i po dobrym śniadaniu, odkrywszy — niemal z zaskoczeniem — że przychodnia doktora wciąż znajduje się tam, gdzie była wczoraj, a moja wizyta nie została ani odwołana, ani przełożona („…dobry, panie Orr! Jak miło pana widzieć! Tak, doktor jest oczywiście u siebie. Życzyłby pan sobie filiżankę herbaty?”), siedzę w powiększonym gabinecie, gotów odpowiadać na pytania mojego mentora.
Przy śniadaniu postanowiłem, że skłamię. Ostatecznie, skoro potrafiłem wymyślić pierwsze dwa sny, mogę ukryć pozostałe. Powiem doktorowi, że zeszłej nocy nie miałem żadnych snów i wymyślę ten, który powinienem mieć noc wcześniej. Nie ma sensu mówić mu rzeczy, o których naprawdę śniłem — psychoanaliza to jedno, a wstyd to zupełnie co innego.
Doktor, jak zwykle cały w szarym kolorze, z oczyma lśniącymi jak odłamki prehistorycznego lodu, patrzy na mnie wyczekująco.
— No cóż — mówię pokornie — miałem trzy sny albo jeden sen w trzech częściach.
Doktor Joyce kiwa głową i coś zapisuje.
— Mm-hmm. Niech pan mówi dalej.
— Pierwszy jest bardzo krótki. Jestem w wielkim, wspaniałym domu i patrzę na czarną ścianę po drugiej stronie ciemnego korytarza. Wszystko jest monochromatyczne. Z jednej strony ukazuje się jakiś mężczyzna. Idzie powolnym, ciężkim krokiem. Jest łysy i wydaje się, że ma wydęte policzki. Nie słyszę żadnego odgłosu. Przechodzi z lewej strony na prawą, ale gdy mija miejsce, na które spoglądam, uświadamiam sobie, że ściana za nim w rzeczywistości jest wielkim lustrem, a obraz mężczyzny powtarza się w nim dzięki następnemu lustru, które musi być gdzieś obok mnie. Tak więc widzę tych wszystkich grubych, ociężałych ludzi w długim rzędzie, maszerujących krokiem równiejszym niż jakikolwiek szereg żołnierzy…
Spoglądam doktorowi w oczy. Głęboki oddech.
— Najzabawniejsze, że odbity obraz najbliżej mężczyzny, ten pierw szy, nie naśladuje jego ruchów. Na chwilę, tylko na moment, odwraca się, patrzy na niego, ale nie przerywa marszu, poruszają się jedynie gło wa i ramiona, i przykłada obie ręce do skroni, rozłożone w ten sposób — pokazuję doktorowi — i macha nimi, po czym natychmiast nagłym ru chem wraca do poprzedniej pozycji. Odbity w zwierciadle szereg znika z pola widzenia. Prawdziwy mężczyzna, oryginał, nie zauważa, co się stało. I… No cóż, to wszystko.
Doktor splata różowe, serdelkowate palce.
— Czy w którymś momencie utożsamiał się pan również z mężczyzną stojącym w morzu? Czy oprócz tego, że był pan mężczyzną w białych szatach, który przyglądał się z brzegu, czuł pan chwilami, że jest pan tym drugim? Kto, ostatecznie, był prawdziwszy? Wydaje się, że człowiek na brzegu w pewnym momencie zniknął, mężczyzna z biczem z łańcuchów przestał go widzieć. No cóż, proszę nie odpowiadać teraz na to pytanie. Niech pan pomyśli o tym. Oraz o tym, że mężczyzna, którym pan był, nie rzucał cienia. Proszę kontynuować. Jaka jest treść następnego snu?
Читать дальше