Birbanci już sobie poszli. Większość osób pozostałych w barze U Dissy Pitton to jego pracownicy; gaszą światła, wycierają stoliki, zamiatają podłogę, podnoszą z pomostu pijanych. Siadam i dopijam wino; jest ciepłe i gorzkie, ale nie znoszę zostawiać nie opróżnionych kieliszków.
W końcu podnoszę się i idę do schodów wąskim korytarzem palących się jeszcze lamp.
— Proszę pana!
Odwracam się; dzierżący w jednej ręce miotłę barman trzyma w drugiej kapelusz z szerokim rondem.
~ Pana kapelusz — mówi, potrząsając nim na wypadek, gdybym pomyślał, że chodzi mu o miotłę. Biorę przeklęte nakrycie głowy, utwierdzony w przekonaniu, że niechybnie przepadłoby na zawsze, gdyby było dla mnie czymś cennym, gdybym o nie dbał i starał się go pilnować.
Przy drzwiach nie drzemiący już odźwierny trzyma Tommy’ego Boucha pod ścianą i wypytuje o tożsamość i adres. Inżynier Bouch wydaje się niezdolny do wydania z siebie jakichkolwiek logicznych dźwięków, jego twarz przybrała wyraźnie zielony odcień, a odźwierny ma problemy z utrzymaniem go na nogach.
— Zna pan tego dżentelmena? — pyta. Kręcę głową.
— Widzę go po raz pierwszy w życiu — odpowiadam, po czym wciskam mu kapelusz między ręce. — Ale zostawił w barze ten kapelusz.
— Dziękuję panu — mówi odźwierny. Trzyma kapelusz przed oczyma inżyniera, tak żeby ten mógł go (lub obydwa, zależnie od okoliczności) zobaczyć. — Proszę popatrzeć, pański kapelusz.
— Dźdźiękuuuję — udaje się wykrztusić inżynierowi Bouchowi przed przerzuceniem zawartości żołądka do środka nakrycia głowy. Oczywiście dzięki szerokiemu rondu tylko niezwykle drobna jej cz ęść rozpryskuje się na zewnątrz.
Odchodzę w poczuciu osobliwego triumfu. Chyba właśnie do tego był mu przez cały czas potrzebny.
— Nie ma go tutaj?
— Ojej, jest mi naprawdę przykro, panie Orr, ale nie, nie ma.
— Ale ja przecież mam…
— Umówioną wizytę. Tak, wiem, panie Orr. Mam to tutaj zapisane, widzi pan?
— O co więc chodzi?
— Niestety, odbywa się pilne zebranie Komitetu Weryfikacyjnego Podkomisji Rady Administracyjnej. Bardzo ważne zebranie. Doktor jest obecnie szalenie zajętym człowiekiem, proszę pana. Ma po prostu tyle obowiązków. Nie wolno panu brać tego do siebie, panie Orr.
— Nie biorę.
— Po prostu tak wygląda sytuacja. Nikt nie lubi całej tej pracy administracyjnej, ale to po prostu brudna robota, któr ą trzeba wykonać.
— Tak…
— To mogło się przydarzyć każdemu pacjentowi. Zwyczajnie miał pan pecha.
— Doceniam…
— Nie wolno panu brać tego do siebie. To po prostu jedna z tych nieprzewidzianych sytuacji.
— Tak, oczywiście…
— I, rzecz jasna, nie ma to absolutnie żadnego związku z tym, że parę dni temu zapomnieliśmy pana poinformować o przeniesieniu przychodni. To był czysty zbieg okoliczności. Mogło się przytrafić każdemu. Miał pan po prostu pecha. Tu naprawdę nie chodzi o pana.
— Ja…
— Nie wolno panu traktować tego w ten sposób.
— Nie traktuję!
— Och, panie Orr. Nie dajemy się ponieść nerwom, prawda?
Na zewnątrz, pamiętając wczorajszą pełną przygód podróż, ruszam w tym samym kierunku co poprzednio; szukam olbrzymiego okrągłego okna i wejścia do zniszczonej windy w kształcie L naprzeciwko.
Coraz bardziej zniechęcony i zirytowany błąkam się przez godzinę w mroku wysokiej kondygnacji górnej części mostu, mijam te same nisze ze ślepymi posągami starożytnych biurokratów uwiecznionych w jasnym kamieniu i te same ciężko wiszące flagi zwinięte niczym grube żagle na jakimś wielkim, mrocznym statku, ale nie odnajduję okrągłego okna, starego brodacza ani windy. Starszy kancelista, którego baretki świadczą o tym, że jest weteranem z co najmniej trzydziestoletnim stażem, wygląda na zakłopotanego i kręci głową, gdy opisuję windę i jej posiwiałego operatora.
W końcu (doktor nie byłby ze mnie zadowolony) daję za wygraną.
Następnych parę godzin sp ędzam włócząc się po małych galeriach w segmencie mostu dość odległym od miejsc, które zwykle odwiedzam. Galerie są ciemne i czuć w nich stęchliznę, a obsługujący sprawiają wrażenie zdziwionych, że ktoś przyszedł oglądać eksponaty. Żaden z nich mnie nie zadowala; wszystkie dzieła sprawiają wrażenie zmęczonych i zużytych; obrazy wydają się wypłukane, rzeźby sflaczałe. Jednak od słabego wykonania gorsze jest niezdrowe wręcz zaabsorbowanie deformacjami ludzkiej postaci, wspólne chyba wszystkim autorom. Rzeźbiarze wykrzywili ją w dziwaczną podobiznę konstrukcji samego mostu; uda stają się kesonami, torsy albo kesonami, albo rurami konstrukcji nośnej, a ręce i nogi obciążonymi dźwigarami; części ciał konstruowane są z nitowanych blach w kolorze mostowej czerwieni; dźwigary z rur stają się kończynami, łącząc się w groteskowe skupiska metalu i ciała niczym guzowate erupcje komórek i krystalitu. Obrazy świadczą o bardzo podobnych zainteresowaniach; jeden ukazuje most w postaci szeregu zniekształconych karłów stojących pod rękę w ściekach lub krwi, inny przedstawia pojedynczą formację z rur, tyle że z wijącymi się niebieskimi żyłami uwydatnionymi pod ochrową powierzchnią oraz strużkami krwi spływającymi z każdego otworu na nit.
Pod tą częścią mostu znajduje się jedna z wysepek, na których wspiera się co trzeci jego segment.
Wysepki te upodobniają do siebie jedynie ich przybliżone wymiary i regularne odstępy; poza tym różnią się one kształtem i sposobem wykorzystania. Część podziurawiona jest wyrobiskami starych kopalń i podziemnymi grotami, inne są niemal całkowicie pokryte rozpadającymi się betonowymi płytami oraz okrągłymi szybami, wyglądającymi jak dawne stanowiska artyleryjskie. Na niektórych wspierają się zrujnowane budynki — stare wejścia do kopalnianych szybów lub rozsypujące się fabryki. Na większości na jednym końcu mieści się mały port lub basen jachtowy, a na paru w ogóle nie ma śladów ludzkich siedzib i budowli — jedynie zielone grudy, porośnięte trawą, krzakami i morskimi wodorostami.
Mają one jednak wspólną tajemnicę i jest nią odpowiedź na pytanie, skąd się tutaj wzięły. Wyglądają naturalnie, ale razem, widziane w całej swej linearnej regularności, zdradzają pewien wzór, nienaturalny porządek, czyniący je jeszcze dziwniejszymi niż most, który się na nich wspiera.
Ciskam monetę z okna tramwaju wiozącego mnie do domu; błyskając, wylatuje w kierunku morza, nie wyspy. Paru pozostałych pasażerów także wyrzuca monety i mam krótkotrwałą, absurdalną wizję wód pod mostem wypełniających się w końcu wyrzuconymi miedziakami, całej zatoki zamulonej pieniężnymi gruzami wyczerpanych życzeń, otaczającej wydrążone metalowe kości mostu litą pustynią bilonu.
W mieszkaniu przed snem przez pewien czas obserwuję mężczyznę w szpitalnym łóżku, wpatrując się w jego szary i ziarnisty wizerunek tak intensywnie i długo, że ów pusty i nieruchomy obraz niemal mnie hipnotyzuje. Mam wrażenie, że — zatopiony w wieczornych ciemnościach, z oczyma utkwionymi w telewizorze — patrzę nie na fosforyzujący ekran ze szkła, lecz na jaskrawą metalową płytę, na sztych wyryty i odbity na lśniącej, gruboziarnistej płycie ze stali.
Czekam, aż zadzwoni telefon.
Czekam, aż powróci eskadra samolotów.
I wtedy pojawia się pielęgniarka; ta sama, z metalową tacą. Czar pryska, złudzenie, że ekran jest stalową płytą, rozwiewa się.
Pielęgniarka przygotowuje strzykawki, przemywa ramię mężczyzny tamponem. Drżę, jak gdyby ten alkohol, ten spirytus mnie zmroził, zmroził całe moje ciało.
Читать дальше