– Garnek – poprawił Swain. – John Nance Garner powiedział, że wiceprezydent nie jest wart nawet garnka plwocin. Nazywał go też zapasowym kołem rządowego pojazdu. Był pierwszym wice Franklina Delano Roosevelta. John Adams twierdził, że to najbardziej nieważne stanowisko, jakie kiedykolwiek wymyślono, a on był w ogóle pierwszym wiceprezydentem.
– Kto zatem chciałby zabić zapasowe koło czy nieważny garnek plwocin?
– Zacznijmy od początku – powiedział Swain. – Co właściwie robi wiceprezydent?
– Siedzi na tyłku – odparł Bannon. – Ma nadzieję, że numer jeden umrze.
Swain przytaknął.
– Ktoś inny powiedział, że praca wiceprezydenta polega głównie na czekaniu. Jasne, w grę może wchodzić śmierć prezydenta. Ale znacznie częściej własna nominacja po ośmiu latach. Lecz na krótką metę, do czego właściwe służy wiceprezydent?
– Nie mam zielonego pojęcia – przyznał Bannon.
– Służy do tego, by być kandydatem – oznajmił Swain. – Tak to wygląda. Jego życie trwa od dnia, gdy latem zostaje wyznaczony, aż do wyborów. Jest użyteczny przez cztery, najwyżej pięć miesięcy. Zaczyna od kampanii. Do lata wszyscy są już śmiertelnie znudzeni kandydatami na prezydentów, toteż wiceprezydent ożywia kampanię. Nagle mamy jeszcze kogoś, o kim możemy pogadać. Kogoś nowego do analizowania. Sprawdzamy jego charakter i przeszłość. Próbujemy ustalić, do jakiego stopnia zrównoważy szalę. Na tym właśnie polega początkowo funkcja kandydata na wiceprezydenta. Zapewnia równowagę i kontrast. Kandydat na wiceprezydenta jest wszystkim, czym nie jest potencjalny prezydent, i odwrotnie. Młody – stary, ekscentryczny – nudny, z Północy – z Południa, mądry – głupi, twardy – miękki, bogaty – biedny.
– Już rozumiemy – wtrącił Bannon.
– Jego funkcja sprowadza się do tego, kim jest – podkreślił Swain. – Z początku to tylko zdjęcie i biografia. Idea. Potem zaczynają się obowiązki. Oczywiście musi umieć prowadzić kampanię, bo to on jest naczelnym napastnikiem. Musi móc mówić rzeczy, których nie wolno powiedzieć kandydatowi na prezydenta. Jeśli kampania wymaga gwałtownego ataku bądź kompromitacji przeciwnika, zajmuje się tym kandydat na wiceprezydenta. Tymczasem przyszły prezydent stoi z boku z godną miną
męża stanu. A potem nadchodzą wybory. Kandydat na prezydenta trafia do Białego Domu, a wiceprezydent na półkę. Od pierwszego wtorku listopada przestaje być potrzebny.
– Czy Armstrong był w tym dobry?
– Znakomity. Prawda jest taka, że prowadził bardzo negatywną kampanię, ale w sondażach tego nie widać, bo cały czas sympatycznie się uśmiechał. W istocie natomiast był śmiertelnie groźny.
– I sądzi pan, że naraził się komuś do tego stopnia, by chcieli go zabić.
Swain pokiwał głową.
– Właśnie nad tym pracuję. Analizuję wszystkie przemówienia i komentarze. Dopasowuję jego ataki do profili ludzi, których atakował.
– Czynnik czasowy jest bardzo przekonujący – dodał Stuyvesant. – Przez sześć lat zasiadał w Izbie Reprezentantów, kolejnych sześć w Senacie i prawie nie dostawał nieprzyjaznych listów. Całą tę sprawę zapoczątkowało coś, co wydarzyło się niedawno.
– A niedawno oznacza kampanię – uzupełnił Swain.
– Nie znaleźliście niczego w jego biografii? – spytał Bannon.
Swain pokręcił przecząco głową.
– Sprawdziliśmy na cztery sposoby. Pierwszy i najaktualniejszy załatwiliście wy, gdy go nominowano. Mamy kopię waszego raportu. Nie ma w nim nic. Mamy też wyniki poszukiwań przeprowadzonych przez jego przeciwników w wyborach zarówno prezydenckich, jak i obu wcześniejszych do Kongresu. Ci goście wyszukują nawet więcej brudów niż wy. Jest czysty.
– Źródła z Dakoty Północnej?
– Nic. Rozmawialiśmy ze wszystkimi miejscowymi gazetami. To standardowa procedura, miejscowi dziennikarze wiedzą wszystko. Nic na niego nie mieli.
– Zatem to kampania – rzekł Stuyvesant. – Poważnie kogoś wkurzył.
– Kogoś, kto ma dostęp do broni Secret Service – przypomniał Bannon. – Kogoś, kto wie o współpracy Secret Service i FBI. Kogoś, kto wie, że nie można wysłać czegoś wiceprezydentowi tak, by nie przeszło najpierw przez ręce Secret Service. Kogoś, kto znał adres Froelich. Słyszeliście kiedyś o próbie kaczki? Jeśli coś wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka i chodzi jak kaczka?
Stuyvesant nie odpowiedział. Bannon zerknął na zegarek, wyjął z kieszeni komórkę i położył na stole. Leżała tam cicha, milcząca.
– Pozostaję przy swojej teorii, tyle że obecnie zakładam,
iż obaj zamachowcy to wasi ludzie. Jeśli oczywiście telefon zadzwoni i okaże się, że Reacher miał rację.
W tym momencie zadzwonił telefon. Wybrany przez Bannona dzwonek, piskliwa wersja słynnej klasycznej uwertury, zabrzmiał idiotycznie w ponurej ciszy panującej w pomieszczeniu. Agent FBI otworzył telefon. Wesoła melodyjka ucichła. Ktoś z drugiej strony powiedział chyba: „szefie?”, bo Bannon odparł „tak?”, a potem słuchał niecałe dziesięć sekund. Wreszcie wyłączył telefon i schował do kieszeni marynarki.
– Sacramento? – spytał Stuyvesant.
– Nie – odparł Bannon. – Tutejsi ludzie. Znaleźli karabin.
* * *
Zostawili Swaina w biurze i pojechali do laboratoriów FBI mieszczących się w Budynku Hoovera. Zbierali się już w nich specjaliści. Wszyscy bardzo przypominali Swaina:
poważni naukowcy, wyciągnięci z domowych pieleszy. Ubrani jak typowi ojcowie rodzin, którzy zamierzali spędzić resztę dnia przed telewizorem, leniwie oglądając mecz. Kilku wypiło już parę piw, widać to było wyraźnie. Neagley poznała jednego ze szkolenia, jakie wiele lat temu przeszła w laboratorium.
– Czy to vaime Mk2? – spytał Bannon.
– Bez wątpienia – odparł jeden z techników.
– Numer seryjny? Mężczyzna pokręcił głową.
– Wytrawiony kwasem.
– Możecie coś zrobić? Ponowne przeczenie.
– Nie – powiedział mężczyzna. – Gdyby go wybito, moglibyśmy sprawdzić niższe warstwy i znaleźć dość uszkodzonych kryształów, by uzyskać numer. Ale Vaime je graweruje. Nic nie można zrobić.
– Gdzie jest teraz?
– Szukamy odcisków – oznajmił technik. – Ale to beznadziejna sprawa. Pod fluoroskopem nie znaleźliśmy niczego. Laser także nic nie znalazł. Dokładnie go wytarto.
– Gdzie go znaleziono?
– W magazynie za drzwiami pomieszczenia na drugim piętrze.
– Pewnie tam czekali – domyślił się Bannon – jakieś pięć minut. Wymknęli się w szczycie zamieszania. Twardzi goście.
– Łuski? – spytała Neagley.
– Brak – powiedział technik. – Musieli je pozbierać. Ale mamy cztery kule. Trzy z dzisiaj są uszkodzone po uderzeniu w twarde powierzchnie, ale ta z Minnesoty pozostała nietknięta, idealnie zachowana w błocie.
Podszedł do stołu, na którym na kartce czystego, białego pergaminu ułożono cztery pociski. Trzy z nich były zmiażdżone, przypominały kleksy metalu, jeden czysty -ten, który chybił Armstronga i uderzył w ścianę. Pozostałe dwa pokrywały czarne plamy, pozostałości odpowiednio mózgu Crosettiego i krwi Froelich. Resztki ludzkich tkanek odbiły się na miedzianych płaszczach pocisków i zapiekły, tworząc charakterystyczny, koronkowy wzór. Następnie wzór uległ gwałtownemu zakłóceniu, gdy pocisk przeleciał dalej i zderzył się z czymś twardym – w przypadku Froelich z murem schroniska, w przypadku Crosettiego zapewne ze ścianą nadbudówki. Pocisk z Minnesoty sprawiał wrażenie zupełnie nowego. Przejście przez błoto oczyściło go idealnie.
Читать дальше