– Sześćdziesiąt pięć centów od dolara.
– Osiemdziesiąt centów od dolara – oznajmił stanowczym tonem Reece. – Gotówką. Nie przyjmiemy żadnych papierów wartościowych ani nawet złota.
– Próbujemy okazać dobrą wolę, ale musimy być realistami – powiedział adwokat Hanovera, a potem dodał tonem groźby: – Za kilka miesięcy tych pieniędzy już nie będzie.
– W takim razie będziemy musieli ich poszukać – pogodnie oświadczył Reece. – Lloyd Hanover osobiście zagwarantował zwrot tego długu. Jestem gotów wezwać na przesłuchanie wszystkich jego krewnych i wszystkich kontrahentów z okresu ostatnich dziesięciu lat, by dowiedzieć się, gdzie ukrył pieniądze.
– On niczego nie ukrył…
– Skontrolujemy wszystkie transakcje, z jakimi kiedykolwiek miał cokolwiek wspólnego, wszystkie instytucje charytatywne, którym dawał pieniądze, źródła finansowania studiów jego dzieci…
– Jeśli do tego zmierzają twoje insynuacje, to nigdy nie ukrywał żadnych funduszy.
Reece wzruszył ramionami.
– Umorzenie bez wnikania w meritum sprawy – zaproponował. – Osiemdziesiąt centów za dolara. Gotówką. W ciągu tygodnia. Jeśli nie, to ani Lloyd Hanover, ani żaden człowiek, którego kiedykolwiek znał, nie będą mieli chwili spokoju.
Adwokat Hanovera spojrzał mu w oczy, a potem podszedł do swego klienta i odbył z nim krótką rozmowę. Potem wrócił na miejsce.
– Zgoda – oznajmił niechętnie.
Reece kiwnął głową.
– Wobec tego przygotujmy od razu niezbędne dokumenty.
– Nie będziemy zabierać wysokiemu sądowi tyle czasu. Proponuję…
– Jestem pewien, że wysoki sąd woli spędzić tu jeszcze kilka minut niż ryzykować, że będzie musiał za kilka tygodni wznawiać proces. Czy mam rację, wysoki sądzie?
– Ma pan rację, panie Reece. Napiszcie ręcznie dokument ugody, a potem wszyscy go podpiszemy.
Adwokat Hanovera westchnął i pospieszył do swego klienta, by przekazać niepomyślne wieści.
Po podpisaniu dokumentów przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, a oponenci wymienili gniewne spojrzenia. Sala sądowa opustoszała.
Rozradowani wiceprezesi i dyrektorzy banku New Amsterdam zgromadzili się w holu. Taylor poszła za Reece’em do małego westybulu, w którym stały staromodne, niespotykane już prawie w mieście budki telefoniczne. Mitchell wciągnął ją do jednej z nich i zaczął namiętnie całować. Po chwili wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok.
– Co się stało na miłość boską? Gdzie ty byłaś?
– Kończyłam przeszukiwanie gabinetu Claytona, kiedy on się tam niespodziewanie zjawił. Przyszedł wcześniej, żeby przygotować wszystkie szczegóły tej fuzji. Ukryłam się w łazience.
– Jezu… I co było dalej?
– Około dziewiątej musiał skorzystać z toalety. Ale zanim tam wszedł, zdążyłam wykręcić żarówki. Więc wyszedł na korytarz. A ja chwyciłam ostatnią stertę papierów i pognałam z nią do mojego pokoju. Oto co znalazłam w kopercie, w której był ten dokument.
Reece przyjrzał się podanym mu przez nią papierom i potrząsnął głową. Potem zaczął je czytać. List do redakcji pisma prawniczego „National Law Jornal”. „O zawyżaniu rachunków wystawianych klientom kancelarii adwokackich”. Był to atak na Burdicka i zarząd firmy. Wśród papierów znajdowała się również spisana na maszynie lista klientów firmy i toczących się spraw, które Clayton zapewne zamierzał sabotować, zrzucając winę na Burdicka.
Taylor wyjęła z torebki mały magnetofon i mikrokasetę.
– To również było w tej kopercie. – Włożyła kasetę na miejsce i nacisnęła jakiś guzik. Usłyszeli głos Reece’a – nagranie rozmowy, podczas której poinformował ją o zaginięciu dokumentu. Taylor wyłączyła magnetofon.
– Co za sukinsyn – mruknął Mitchell. – Założył podsłuch w moim gabinecie. Dzięki temu wiedział, że jesteśmy na jego tropie. Wiedział to od początku. On… – Przerwał i zerknął na zegarek. – Och, nie…
– Co się stało?
– Głosowanie w sprawie fuzji zaczyna się lada chwila. Musimy o wszystkim powiadomić Donalda. To zmieni całą sytuację.
Chwycił słuchawkę telefonu i zaczął grzebać w kieszeni, szukając drobnych.
Perpetuum mobile istnieje.
A przynajmniej w dziedzinie biznesu, w której prawa nauki nic nie znaczą w porównaniu z siłą chciwości i ambicji.
Donald Burdick czuł tę emanującą od każdego ze wspólników energię, gdy wchodził do wielkiej sali konferencyjnej. Uczestnicy posiedzenia zachowywali się niespokojnie. Zwlekali z przekroczeniem drzwi, udając, że zostawiają u sekretarki jakieś wiadomości, że czekają na kolegów, w których towarzystwie czuli się bezpieczniej, lub przynajmniej na sprzymierzeńców, odbijających promieniowanie strony przeciwnej.
Młodzi wspólnicy szukali zazwyczaj kontaktu wzrokowego z Burdickiem. Ale tego ranka nie robili tego, a on czuł, że wynika to nie tyle z dzielącej ich różnicy statusu, ile z wrogości ze strony przeciwników i wstydu ze strony tych, którzy go zdradzili.
Prawie nikt nie tykał duńskich herbatników, podanych na francuskiej porcelanie, ani srebrnego dzbanka z kawą. Burdick, siedząc u szczytu stołu, przeglądał jakiś dokument, który wcale nie wymagał przeglądania. Słyszał fragmenty rozmów o ‘drużynach futbolowych, koncertach, wakacjach, wyrokach sądu, o błędach adwokatów, reprezentujących stronę przeciwną, o ostatnich postanowieniach Sądu Najwyższego, o plotkach, dotyczących rozpadu innych firm prawniczych.
W końcu, o jedenastej, otworzył posiedzenie. Miał właśnie zapytać o kworum, kiedy przerwał mu znienawidzony przez niego Randy Simms.
– W kwestii formalnej…
– O co chodzi? – spytał groźnym tonem Burdick.
– Jeszcze nie ma wszystkich.
Burdick ogarnął wzrokiem zebranych przy stole uczestników posiedzenia.
– Przecież mamy kworum.
– Ale nie ma pana Claytona.
– Jeśli mamy kworum, posiedzenie może się rozpocząć- Jeśli go nie mamy, musimy je przerwać. O ile pamiętam zasady, procedury nie przewidują wnikania w skład obecnych.
– Myślałem po prostu, że stosowne byłoby… – zaczął Simms. Przerwało mu pukanie do drzwi. Weszła sekretarka Burdicka, która niosła w ręku jakąś kopertę. Przewodniczący, ignorując wszystkich obecnych, otworzył ją swym złotym piórem i przeczytał wyjętą z niej notatkę. Potem podał ją Billowi Stanleyowi, który zamrugał oczami ze zdumienia.
– Proszę mi wybaczyć, ale wydarzyło się coś, co wymaga mojej natychmiastowej interwencji – oznajmił Burdick. – Ogłaszam piętnastominutową przerwę. Bill, chodź ze mną.
Taylor Lockwood nie widziała jeszcze nigdy tak rozgniewanego Donalda Burdicka. Kiedy zerknął na nią z wściekłością, mimo woli odwróciła wzrok.
Siedzieli w jego gabinecie. Bill Stanley, rozwaliwszy się wygodnie na kanapie, czytał notatki, które Taylor znalazła w gabinecie Claytona.
– Co za głupota… – mruknął po chwili.
Burdick najwyraźniej postanowił wyładować swą furię na Mitchellu Reesie, bo odwrócił się do niego z gniewem.
– Do cholery, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym dokumencie?
– Kierowałem się dobrem firmy. Nie chciałem, żeby ktoś się dowiedział o jego zaginięciu. Chciałem to załatwić na własny sposób.
– O mało nie przegrałeś sprawy – warknął Burdick. – O mało nie zostałeś zabity.
– Clayton nie zamierzał nas uszkodzić – pojednawczym tonem odparł Reece. – Moim zdaniem zaaranżował ten wypadek samochodowy, żeby nas wystraszyć. Jeśli idzie o przegranie sprawy, to przyznaję, że podjąłem spore ryzyko.
Читать дальше