– Nie przypominam sobie, jakobym twierdził o Grumerze, że jest członkiem akademii – czujnie zauważył McKoy.
– Nie, o tym pan nie wspomniał. Ale Herr Doktor jest mi znany. Zyskał reputację, której raczej nie uważa się za godną pozazdroszczenia.
Paul usłyszał irytację w głosie Loringa. Starszy przestał być grzeczny i ugodowy Cedził słowa powoli i dobitnie, jednoznacznie przedstawiał swój punkt widzenia. Jego cierpliwość zaczynała się najwyraźniej wyczerpywać.
McKoy wydawał się tym nie przejmować.
– Sądzę, Loring, że człowiek z pańskim doświadczeniem, w którego żyłach w dodatku płynie błękitna krew, potrafi poradzić sobie z takim jak ja prostakiem, człowiekiem pozbawionym dobrych manier.
– Pańska szczerość mnie rozbraja – uśmiechnął się Loring. – Rzadko miewałem okazję rozmawiać z ludźmi pańskiego pokroju.
– Przemyślał pan moją ofertę przestawioną po południu?
– Mówiąc prawdę, przemyślałem. Czy milion dolarów amerykańskich rozwiązałby problem pańskich inwestorów?
– Trzy miliony zrobiłyby to znacznie skuteczniej.
– Wobec tego zakładam, że zadowoli się pan kwotą dwóch milionów bez dalszych targów.
– Zadowolę się.
– Loring zachichotał.
– McKoy, lubię takich ludzi jak pan.
PIĄTEK, 23 MAJA, 2.15
Paul zbudził się w środku nocy Nie mógł zasnąć, gdy położyli się z Rachel na łóżku w kształcie sań tuż przed północą. Ona spała jak zabita obok niego, ale oddychała ciężko, jak zwykle zresztą. Myślami powrócił do finału rozmowy Loringa z McKoyem. Stary człowiek ochoczo zgodził się wybulić dwa miliony dolarów. Być może poszukiwacz skarbów miał rację… Loring ukrywał coś, co było dla niego warte dwa miliony dolarów. Ale co? Bursztynową Komnatę? To przypuszczenie wydało się Paulowi naciągane. Wyobrażał sobie, jak naziści zrywają z pałacowych ścian bursztynowe płyty, potem przewożą je ciężarówkami przez Związek Radziecki po to, by w niespełna cztery lata później ponownie je rozmontować i przewieźć ciężarówkami do Niemiec. Jantarowe reliefy musiałyby teraz być w opłakanym stanie. Nadawałyby się wyłącznie na surowiec do stworzenia innych dzieł sztuki.
W artykułach, które gromadził Boria, pisano, że na bursztynową boazerię składały się setki tysięcy kawałków bursztynu.
Z pewnością na wolnym rynku miało to swoją cenę. Być może tak właśnie było. Loring odnalazł jantarowy skarb i sprzedał bursztyny, zgarniając tyle kasy, że wydanie dwóch milionów dolarów za milczenie nie było niczym nadzwyczajnym.
Paul wstał z łóżka i podkradł się cicho do krzesła, na którym powiesił koszulę i spodnie. Ubrał się, ale nie założył butów: na bosaka nie narobi tyle hałasu. Sen nie przychodził, a on odczuwał nieodpartą potrzebę dokładnego obejrzenia sal wystawowych na parterze. Dzieła sztuki, które tam ujrzał, po prostu go przytłoczyły swoją wielkością; z trudem do niego docierało to, co widział. Żywił nadzieję, że Loring nie będzie miał mu za złe nocnego zwiedzania na własną rękę.
Rzucił jeszcze spojrzenie na Rachel. Zwinęła się w kłębek pod puchową kołdrą. Jej nagie ciało okrywała jego diagonalowa koszula. Przed dwiema godzinami kochała się z nim po raz pierwszy od blisko czterech lat. Wciąż jeszcze czuł w sobie ten żar. Jego ciało było kompletnie wyczerpane, gdyż dał wreszcie upust emocjom, których nie spodziewał się nigdy więcej przeżyć. Czy mogli jeszcze wszystko naprawić? Jeden Bóg wie, jak bardzo tego pragnął. Kilka minionych tygodni z pewnością było zaprawione goryczą. Jej ojciec odszedł z tego świata, ale zrodziła się szansa na ponowne złączenie rodziny Cutlerów Paul miał nadzieję, że nie wypełnia tylko pustki w jej życiu. Wcześniej Rachel mu powiedziała, że należy do jej rodziny; te słowa wciąż brzmiały mu w uszach.
Zastanawiał się, skąd u niego te podejrzenia. Być może to skutek kopa w bebechy, który zadała mu przed trzema laty; tarcza ochronna przed kolejnym druzgocącym ciosem.
Podszedł na palcach do drzwi i cichutko wymknął się na korytarz. Kinkiety na ścianach rzucały miękkie światło.
Ciszy nie zakłócał żaden dźwięk. Dotarł do szerokiej kamiennej balustrady i spojrzał z góry na hol rozciągający się cztery kondygnacje poniżej. Na marmurową podłogę padało światło z licznych kinkietów. Potężny kryształowy żyrandol zwisający na wysokości trzeciej kondygnacji nie był zapalony.
Ruszył w dół kamiennymi schodami po dywanowym chodniku i dotarł wreszcie na parter. Bezszelestnie, bo na bosaka, wchodził w głąb zamku, mijając szerokie korytarze oraz salę jadalną, aż doszedł do przepastnych komnat służących za sale wystawowe. Drzwi były pootwierane.
Wszedł do Komnaty Czarownic, w której, jak objaśnił gospodarz, odbywały się kiedyś procesy tutejszych czarownic.
Zbliżył się do mahoniowych gablot i włączył malutkie halogenowe lampki. Na półkach znajdowały się eksponaty z czasów rzymskich. Figurki, sztandary, talerze, naczynia, lampy, dzwonki i narzędzia. A także kilka misternie wyrzeźbionych posągów bogiń. Rozpoznał Victorię, rzymską boginię zwycięstwa, z koroną i gałązką palmy w wyciągniętych dłoniach, umożliwiającą każdemu wybór.
Nagle z korytarza dobiegł jakiś hałas. Niezbyt głośny.
Jak powłóczenie nogą po dywanie. Jednak w panującej ciszy wydał mu się donośny.
Skręcił głowę w lewo ku otwartym drzwiom i znieruchomiał, starając się nawet nie oddychać. Czy był to odgłos kroków, czy też licząca pięćset lat budowla układała się do snu? Wyciągnął rękę i zgasił lampkę przy witrynie. Gabloty pogrążyły się w ciemności. Podkradł się do sofy i przykucnął za nią.
Jego uszu dobiegł kolejny dźwięk. To na pewno były kroki.
Bez wątpienia. Ktoś był na korytarzu. Paul schował się głębie, za kanapę i czekał w nadziei, że ktokolwiek to jest, pójdzie sobie dalej. Być może to tylko ktoś ze służby pałacowej odbywał rutynowy obchód zamku.
W oświetlonym progu pojawił się cień. Paul zerknął zza sofy.
Wayland McKoy mignął w drzwiach.
Powinien się domyślić.
Na palcach podszedł do drzwi. Olbrzym był zaledwie metr przed nim i zmierzał w kierunku pomieszczenia usytuowanego na końcu korytarza. Wcześniej Loring jedynie wskazał im to miejsce, nazywając je Komnatą Romańską, ale nie zaproponował jej zwiedzenia.
– Nie możesz spać? – zapytał Paul szeptem.
McKoy obrócił się na pięcie, zaskoczony.
– Niech cię szlag trafi, Cutler – wymamrotał cicho. Przestraszyłeś mnie, kutasie.
Poszukiwacz skarbów miał na sobie dżinsy oraz sweter wciągany przez głowę.
– Zaczynamy myśleć podobnie. To mnie przeraża – powiedział Paul, wskazując bose stopy Waylanda.
– Trochę chamstwa dobrze ci zrobi, wielkomiejska papugo.
Weszli do pogrążonej w mroku Komnaty Czarownic i rozmawiali szeptem.
– Chcesz też pooglądać? – zapytał Paul.
– Do cholery z tym. Ale dwa pierdolone miliony… Ten dziadyga wyleciał z tym jak mucha do łajna.
– Ciekawe, co on wie?
– Nie mam pojęcia. Ale coś się za tym kryje. Kłopot w tym, że ten czeski Luwr pełen jest bzdetów i możemy tego nie odnaleźć.
– Na dodatek możemy zgubić się w tym labiryncie.
Nagle usłyszeli jakiś brzęk w końcu korytarza. Jakby metal uderzał o kamień. Obaj wystawili głowy i spojrzeli w lewo.
Przyćmiony prostokąt światła rozchodził się z Komnaty Romańskiej na końcu korytarza.
– Głosuję za tym, żebyśmy tam poszli i popatrzyli – oznajmił Wayland.
Читать дальше