– Pomyślałem, że może jednak ubijemy jakiś interes.
– Ach, te słowa brzmią w moich uszach jak muzyka Mozarta. Wiedziałem, że bystry z ciebie człowiek.
Liesl natychmiast przyniosła piwo. Paul zauważył, że co najmniej dwóch klientów, którzy złożyli zamówienie wcześniej, nie zostało obsłużonych. Kelnerka skrzywiła się, obrzucając salę ponurym spojrzeniem.
– Muszę wracać do pracy. Gdyby nie to, usiadłabym z tobą i pozwoliła postawić sobie sznapsa. – Oddaliła się, wzdychając z rozżaleniem.
Webber stuknął szkłem w kufel Paula.
– Dziękuję. – Wskazał ruchem głowy mężczyznę w jasnoniebieskim garniturze, który stał przy barze. – Mam takie kłopoty, że trudno uwierzyć. W zeszłym roku na berlińskiej wystawie samochodów Hitler ogłosił, że będzie produkowane nowe auto. Lepsze od audi i tańsze niż DKW. Ma się nazywać volkswagen – wóz ludu. Samochód dla każdego. Klienci będą wpłacać raty i dostaną auto, kiedy uzbiera się cała kwota. Niezły pomysł. Firma korzysta z pieniędzy i cały czas trzyma samochód na wypadek, gdyby nie wpłaciło się całej ceny. Czyż to nie kapitalne?
Paul skinął głową.
– Ach, miałem szczęście znaleźć mnóstwo opon.
– Znaleźć?
Webber wzruszył ramionami.
– I teraz się dowiaduję, że ci przeklęci inżynierowie zmienili rozmiar kół w tym cholernym autku. Cały mój zapas na nic.
– Ile na tym straciłeś?
Webber utkwił spojrzenie w pianie.
– Właściwie nie straciłem pieniędzy. Ale kłopot w tym, że ich nie zarobię. To równie zła wiadomość. Samochody to jedyna rzecz, którą ten kraj dobrze robi. Nasz Człowieczek przebudował wszystkie drogi. Ale mamy taki żart: Można bardzo szybko i wygodnie dojechać do każdego zakątka kraju. Ale po co? Na końcu drogi czeka na ciebie jeszcze więcej narodowych socjalistów. – Ryknął śmiechem.
Liesl popatrywała z nadzieją na Paula. Czego chciała ta dziewczyna? Żeby zamówić jeszcze jedno piwo, przespać się z nią, oświadczyć się?
– Przyznaję, że miałeś rację, Otto. Jestem kimś więcej niż dziennikarzem sportowym.
– Jeśli w ogóle jesteś dziennikarzem sportowym.
– Mam propozycję.
– Doskonale, doskonale. Ale pomówmy w cztery oczy. Bez świadków. Znam lepsze miejsce, poza tym muszę doręczyć pewną przesyłkę.
Dokończyli piwo i Paul położył na stoliku parę marek. Webber wziął płócienną torbę z nadrukiem „KaDeWe – najwspanialszy sklep świata”. Umknęli, nie żegnając się z Liesl.
– Chodźmy tędy. – Opuściwszy restaurację, skręcili na północ, oddalając się od centrum, od sklepów, luksusowego hotelu „Metropol” i zanurzając się w coraz mniej eleganckiej dzielnicy.
Minęli kilka kabaretów i nocnych klubów, lecz wszystkie były zabite deskami.
– Ach, spójrz tylko. Moja dawna dzielnica. Nic z niej nie zostało. Posłuchaj, Johnie Dillinger. Musisz wiedzieć, że kiedyś byłem bardzo znany w Berlinie. Wy macie swoje mafie, o których czytam w kryminałach, a my mieliśmy swoje Ringvereine.
Paul nie znał tego słowa, które dosłownie oznaczało „związek ringu”, ale po wyjaśnieniach Webbera uznał, że Niemiec ma na myśli po prostu gangi.
– Mieliśmy ich dużo, i to bardzo wpływowych. Mój nazywał się Kowboje na cześć waszego Dzikiego Zachodu. Przez jakiś czas byłem nawet jego prezydentem. Tak, właśnie prezydentem. Wyglądasz na zdziwionego. Wyłanialiśmy naszych przywódców w wyborach.
– Demokracja. Webber spoważniał.
– Musisz pamiętać, że byliśmy wtedy republiką, mieliśmy demokratyczny niemiecki rząd i prezydenta Hindenburga. Nasze gangi miały świetnych szefów, no i klasę. Byliśmy właścicielami budynków, restauracji, organizowaliśmy eleganckie przyjęcia. Nawet bale kostiumowe. Zapraszaliśmy polityków i ważnych funkcjonariuszy policji. Owszem, byliśmy kryminalistami, ale cieszyliśmy się szacunkiem. Mieliśmy swoją dumę i spory talent. Kiedyś opowiem ci o swoich lepszych kantach.
Niewiele wiem o waszych mafiach, Johnie Dillinger – o Alu Capone, Dutchu Schultzu – ale nasze wzięły swój początek z klubów bokserskich. Robotnicy spotykali się po pracy, żeby się rozerwać walką bokserską i zaczęli zakładać grupy ochrony. Po wojnie nastąpiły lata rebelii i niepokojów społecznych, walk z komunistami. Szaleństwo. A potem ta straszna inflacja… taniej było napalić banknotami w piecu, niż kupić drewno na opał. Za dolara mógłbyś kupić miliardy marek. Okropne czasy. Mamy takie powiedzenie: „W pustej kieszeni mieszka diabeł”. A wszystkie kieszenie mieliśmy puste. Dlatego właśnie Człowieczek doszedł do władzy, a ja osiągnąłem sukces. Królował handel wymienny i czarny rynek. Moje interesy rozkwitły.
– Wyobrażam sobie – powiedział Paul. Wskazał na zabity deskami kabaret. – Narodowi socjaliści nie zrobili ze wszystkim porządku.
– Ach, można i tak powiedzieć. Zależy, co rozumiesz przez „porządek”. Człowieczek ma źle w głowie. Nie pije, nie pali, nie lubi kobiet. Ani mężczyzn. Zauważ, jak na wiecach zasłania krocze czapką. Powiada się, że chroni ostatnich bezrobotnych w Niemczech! – Webber wybuchnął gromkim śmiechem. Po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. – Bez żartów. Dzięki niemu więźniowie opanowali więzienie.
Przez pewien czas szli w milczeniu. Nagle Webber przystanął i z dumą wskazał walący się budynek.
– Jesteśmy na miejscu, przyjacielu. Spójrz na nazwę.
Na wyblakłym szyldzie widniał angielski napis „Texas Club”.
– Kiedyś to była nasza siedziba. Mojego gangu Kowbojów. Wtedy wyglądała o wiele ładniej. Patrz pod nogi, Johnie Dillinger. Czasem pod drzwiami odsypiają kaca. Ach, czy już narzekałem, jak bardzo zmieniły się czasy?
Webber przekazał tajemniczą torbę barmanowi i w zamian dostał kopertę.
Salę wypełniał dym oraz smród odpadków i czosnku. Podłogę zaśmiecały niedopałki cygar i papierosów wypalonych do samego końca.
– Tu można zamawiać tylko piwo – ostrzegł Webber. – Do beczek niczego nie doleją, bo dostają je szczelnie zamknięte z browaru. Ale reszta? Sznapsa mieszają choćby z ekstraktami spożywczymi. Wino… ach, nawet nie pytaj. Jeżeli natomiast chodzi ojedzenie… – Wskazał łyżki, noże i widelce przymocowane łańcuchami do ścian przy każdym stoliku. Po sali chodził młody człowiek w brudnym ubraniu i płukał używane sztućce w oblepionym tłuszczem wiadrze. – Lepiej już cierpieć głód – rzekł Webber. – Bo inaczej można już stąd nigdy nie wyjść.
Złożyli zamówienie i znaleźli wolne miejsca. Barman, cały czas mierząc ponurym spojrzeniem Paula, przyniósł im piwo. Zanim unieśli je do ust, obaj otarli brzeg kufli. Webber zerknął w dół i zmarszczył brwi. Uniósł swą masywną nogę, oparł na drugim kolanie i obejrzał nogawkę. Mankiet spodni przetarł się na wylot i dyndały z niego nitki. Obejrzawszy uszkodzenie, powiedział:
– Ach, to spodnie z Anglii! Z Bond Street! Będzie się musiała nimi zająć jedna z moich dziewcząt.
– Dziewcząt? Masz córki?
– Być może. Synów pewnie też. Nie wiem. Ale mówię o kobietach, z którymi mieszkam.
– Kobietach? Mieszkasz ze wszystkimi naraz?
– Oczywiście, że nie – odparł Webber. – Czasem jestem u jednej, czasem u drugiej. Tydzień tu, tydzień tam. Jedna jest kucharką opętaną przez Escoffiera, druga szyje tak jak rzeźbił Michał Anioł, trzecia ma niewiarygodne doświadczenie w sprawach łóżkowych. Ach, każda to na swój sposób prawdziwa perła.
– Czy one…
– Czy się znają? – Webber wzruszył ramionami. – Może tak, może nie. Nie pytają, więc nie mówię. – Pochylił się nad stolikiem. – Do rzeczy, Johnie Dillinger, co mogę dla ciebie zrobić?
Читать дальше