Krauss spacerował nerwowo, próbując sobie zapewne przypomnieć, czy podawał piekarzowi swoje nazwisko, które on z kolei mógłby przekazać kuzynowi Heydrichowi.
– Zdjąć mu kajdanki – rzucił nagle.
Gdy młody funkcjonariusz spełnił polecenie, Krauss dodał:
– Czekam na raport w sprawie Dresden Allee, Willi.
– Oczywiście.
– Heil Hitler.
– Heil.
Dwaj funkcjonariusze gestapo wsiedli do mercedesa, który objechał pomnik Fiihrera i włączył się do ruchu.
Kiedy samochód zniknął za zakrętem, Kohl oddał piekarzowi dowód.
– Proszę, panie Rosenbaum. Może pan wracać do pracy. Nie będziemy już pana więcej niepokoić.Piekarz podziękował mu wylewnie. Drżały mu ręce, a w zmarszczkach wokół ust lśniły łzy.
– Niech pana Bóg błogosławi.
– Cii – powiedział Kohl, zirytowany tak niedyskretną wdzięcznością. – Niech pan wraca do sklepu.
– Tak, panie inspektorze. Bochenek chleba dla pana? Strudel?
– Nie, nie. Niech pan wraca. Mężczyzna szybko zniknął w piekarni.
W drodze powrotnej do samochodu Janssen spytał:
– Nie nazywał się Heydrich? To był Rosenbaum?
– Jeśli chodzi o tę sprawę, Janssen, lepiej, żebyś nie zdawał żadnych pytań. Nie pomogą ci zostać lepszym inspektorem.
– Tak jest. – Młodzieniec ze zrozumieniem pokiwał głową.
– A więc tak – ciągnął Kohl. – Wiemy, że nasz podejrzany wysiadł tu z taksówki i usiadł na placu, a potem poszedł załatwić jakąś sprawę. Spytajmy ludzi na ławkach, czy coś widzieli.
Nie mieli jednak szczęścia, ponieważ wielu tutejszych, jak wyjaśnił Janssenowi Kohl, nie darzyło życzliwością ani partii, ani policji. Nie mieli szczęścia, dopóki nie trafili na pewnego mężczyznę siedzącego pod Fuhrerem z brązu. Kohl od razu wyczuł w nim żołnierza – albo zawodowego, albo z Freikorps utworzonego po wojnie.
Kiedy inspektor spytał go o podejrzanego, mężczyzna energicznie pokiwał głową.
– Ach, tak, tak, wiem, o kim pan mówi.
– Kim pan jest?
– Helmut Gerschner, były kapral armii cesarza Wilhelma.
– I co pan może nam o nim powiedzieć, kapralu?
– Rozmawiałem z nim niecałe czterdzieści pięć minut temu. Rysopis się zgadza.
Kohlowi mocniej zabiło serce.
– Nie wie pan, czy jeszcze się kręci gdzieś w okolicy?
– Nie widziałem.
– Proszę zatem coś nam o nim opowiedzieć.
– Tak, panie inspektorze. Rozmawialiśmy o wojnie. Z początku myślałem, że jesteśmy towarzyszami broni, ale później wyczułem, że coś nie tak.
– Co takiego?
– Mówił o bitwie pod Saint Mihiel. A jednak nie był ani trochę zmartwiony.
– Zmartwiony?
Były żołnierz pokręcił głową.
– Piętnaście tysięcy dostało się do niewoli, wielu zginęło. Dla mojego Oddziału C to był czarny dzień. Tragedia! Amerykanie i Francuzi zepchnęli nas do Linii Hindenburga. Dużo wiedział o bitwie. Podejrzewam, że tam był. Ale nie zauważyłem, żeby te okropności wywarły na nim jakieś wrażenie. Nic! Poza tym… – W jego oczach błysnęło oburzenie. – Nie chciał wypić z mojej piersiówki za poległych. Nie wiem, dlaczego go szukacie, ale już przez to wydał mi się podejrzany. Może zdezerterował. Albo był tchórzem. Albo nawet zdrajcą.
Albo był wrogiem, pomyślał z goryczą Kohl.
– Mówił, czym się tu zajmuje? – spytał inspektor. – Tu albo w ogóle?
– Nie, panie inspektorze. Rozmawialiśmy tylko kilka minut.
– Był sam?
– Chyba nie. Podszedł później do drugiego mężczyzny, trochę niższego. Nie widziałem dokładnie. Przykro mi, nie zwróciłem uwagi.
– Świetnie panu idzie, kapralu – pochwalił go Janssen, a zwracając się do Kohla, rzekł: – Może chodzi o tego człowieka, którego widzieliśmy na podwórzu. Niższego, w ciemnym garniturze.
Kohl skinął głową.
– Możliwe. Jeden z kolegów w „Ogrodzie Letnim”. W jakim wieku był ten wyższy? – zapytał weterana.
– Miał czterdzieści lat, może rok, dwa więcej. Był w tym samym wieku co ja.
– Dobrze mu się pan przyjrzał?
– Och, tak, panie inspektorze. Widziałem go tak wyraźnie jak pana teraz. Mogę go dokładnie opisać.
Dzięki Bogu, pomyślał Kohl, koniec z zaraźliwą ślepotą. Spojrzał na ulicę, szukając pewnej osoby, którą zauważył pół godziny wcześniej. Następnie wziął weterana pod ramię, podniósł dłoń, zatrzymując jadące samochody, i przeprowadził utykającego mężczyznę przez ulicę.
– Proszę pana – powiedział do sprzedawcy ubranego w poplamiony farbami fartuch, siedzącego przy wózku, na którym stały obrazy. Uliczny artysta uniósł głowę znad martwej natury z kwiatami, którą właśnie malował. Odłożył pędzel i zerwał się z miejsca, gdy tylko ujrzał legitymację Kohla.
– Przepraszam, panie inspektorze. Przyrzekam panu, że od dawna staram się dostać zezwolenie, ale…- Umie się pan posługiwać ołówkiem czy tylko farbami? – przerwał mu Kohl.
– No…
– Umie pan? Ołówkiem!
– Tak, panie inspektorze. Często najpierw robię wstępny szkic ołówkiem, a potem…
– Tak, tak, dobrze. Mam dla pana pracę. – Kohl posadził kaprala na sfatygowanym płóciennym krzesełku i wcisnął do rąk malarza blok.
– Życzy pan sobie, żebym narysował portret tego człowieka? – zapytał usłużnie straganiarz, choć nie bardzo rozumiał po co.
– Nie. Życzę sobie, żeby narysował pan portret człowieka, którego ten człowiek zaraz panu opisze.
Taksówka przejechała przed dużym hotelem, na którym łopotały czarno-biało-czerwone flagi nazistowskie.
– Ach, „Metropol” – rzekł kierowca. – Wie pan, kto tam teraz mieszka? Wielka aktorka i piosenkarka Lillian Harvey! Widziałem ją na własne oczy. Pewnie lubi pan jej musicale.
– Jest dobra. – Paul nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta.
– Właśnie kręci film w Babelsbergu dla wytwórni UFA. Chciałbym, żeby kiedyś była moją pasażerką, ale oczywiście ma własną limuzynę.
Paul zerknął przelotnie na luksusowy hotel – wyglądał na odpowiednie miejsce dla gwiazdki filmowej. Potem opel skręcił na północ i nagle znaleźli się w zupełnie innej okolicy, która z każdą mijaną przecznicą stawała się coraz posępniej sza. Pięć minut później Paul powiedział:
– Proszę się zatrzymać, to tu.
Wysiadł i pamiętając o ryzyku związanym z taksówkami, czekał, aż auto zniknęło wśród innych samochodów. Następnie ruszył pieszo na Dragonerstrasse i szedł dalej, zmierzając do „Klubu Aryjskiego”.
Kiedy znalazł się w lokalu, nie musiał długo szukać Ottona Webbera. Niemiec siedział przy stole w barze za wejściem, kłócąc się z jakimś człowiekiem ubranym w garnitur w kolorze brudnego błękitu i słomkowym kapeluszu typu kanotier. Webber uniósł głowę i na widok Paula rozpromienił się w szerokim uśmiechu, po czym szybko odprawił swego towarzysza.
– Chodź, chodź, Johnie Dillinger! Jak się miewasz, przyjacielu? – Webber wstał i wziął go w objęcia.Usiedli. Zanim Paul zdążył rozpiąć marynarkę, prosto do ich stolika ruszyła Liesl, atrakcyjna kelnerka, która obsługiwała go wcześniej.
– Ach, wróciłeś – powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu i mocno ściskając. – Nie możesz mi się oprzeć! Wiedziałam! Czego tym razem sobie życzysz?
– Dla mnie pschorr – odrzekł Paul. – A dla kolegi berlińskie. Odchodząc, musnęła palcami jego kark.
Webber odprowadził Liesl wzrokiem.
– Chyba masz specjalne względy. Cóż cię sprowadza z powrotem? Powab Liesl? Czy może znowu pobiłeś gnojowe koszule i potrzebujesz mojej pomocy?
Читать дальше