– Nie chcę się trzymać tej drogi. Mam przeczucie, że nie będzie tu bezpiecznie.
– Dzisiaj nie należy lekceważyć przeczuć – zgodziła się.
W końcu Dylan zjechał z międzystanowej na autostradę numer 191, asfaltową dwupasmówkę bez pasa zieleni oddzielającego przeciwne kierunki ruchu, która prowadziła na północ przez tonące w mroku pustkowie. O tej godzinie panował na niej niewielki ruch. Na razie nie miało znaczenia, gdzie są, dopóki oddalali się coraz bardziej od wraka cadillaca coupe deville oraz domu w Alei Eukaliptusowej.
Przez pierwsze dwie mile autostrady 191 żadne z nich się nie odzywało, a gdy na liczniku stuknęła trzecia, Dylan zaczął się trząść. Poziom adrenaliny wracał do normy, prymitywna istota walcząca o przetrwanie wycofała się do swojej genetycznej kryjówki i dopiero teraz odczuł ogrom tego, co się wydarzyło. Dylan starał się ukryć rozdygotanie przed Jilly, lecz gdy usłyszał szczęk własnych zębów, wiedział, że mu się nie udało, a potem uświadomił sobie, że ona także drży, obejmując się ramionami i kołysząc na siedzeniu.
– Nnniech t-t-to szlag – powiedziała.
– No.
– Nie jestem żadną W-wonder Woman.
– Nie jesteś.
– Przede wszystkim mam za małe cycki.
– Ja też – odrzekł.
– Jezu, te noże.
– Fakt, wielkie jak cholera – przytaknął.
– A ty z kijem baseballowym. Czy ty… odbito ci, O'Conner?
– Pewnie mi odbiło. A ty ze sprayem na mrówki – też nie wyglądałaś na uosobienie rozsądku, Jackson.
– Ale podziałało, nie? – Ładny strzał.
– Dzięki. Kiedy byłam mała, w domu często ćwiczyłam na karaluchach. Poruszały się o wiele szybciej niż panna Becky. A ty musialeś być dobry w baseball.
– Niezły jak na sflaczałego malarza. Słuchaj, Jackson, trzeba odwagi, żeby wejść na górę po tym, jak Marj powiedziała ci o nożach.
– Raczej głupoty. Oboje mogliśmy zginąć.
– Mogliśmy – przyznał. – Ale nie zginęliśmy.
– Ale mogliśmy. Koniec z tymi nocnymi pościgami i bijatykami. Koniec, O'Conner.
– Tego się raczej nie spodziewam – odrzekł.
– Mówię poważnie. Zupełnie serio. Powtarzam, koniec.
– Nie sądzę, żeby to od nas zależało.
– Ja w każdym razie nie mam na to ochoty.
– Chciałem powiedzieć, że chyba nad tym nie panujemy.
– Ja zawsze panuję nad sytuacją – upierała się.
– Nie nad tą.
– Zaczynam się ciebie bać.
– Sam zaczynam się siebie bać – powiedział.
Po tych wyznaniach zapadła cisza nakłaniająca do refleksji. Księżyc, który srebrzyście jaśniał, kiedy stal wysoko na niebie, teraz zaczął chylić się ku zachodowi, bladł i matowiał, a rozjaśniony jego romantycznym blaskiem plaski blat pustyni zmienił się w ponury stół, na którym mogłaby się odbyć ostatnia wieczerza.
Na poboczu drogi drżały brązowe i kolczaste kłęby niesionych przez wiatr roślin, martwych, ale wciąż gotowych do włóczęgi, choć słaby wiatr nie mógł pchnąć ich w drogę.
Wędrowały za to ćmy, mniejsze białe jak duchy i większe szare, przypominające strzępki brudnego całunu. Wirowały wokół samochodu w trupim świetle reflektorów, lecz rzadko lądowały na przedniej szybie.
W malarstwie klasycznym motyle były symbolem życia, radości i nadziei. Ćmy-z tej rodziny co motyle, Lepidoptera-zawsze symbolizowały rozpacz, upadek, zniszczenie i śmierć. Według ocen entomologów na świecie istnieje trzydzieści tysięcy gatunków motyli i cztery razy więcej gatunków ciem.
Dylanowi częściowo udzielił się ćmi nastrój. Wciąż był podenerwowany i rozdygotany, jak gdyby coś wyjadło mu izolację wszystkich nerwów jak włókna wełnianego swetra zaatakowanego przez mole. Przeżywając w myślach to, co zdarzyło się przy Alei Eukaliptusowej, i zastanawiając się, co może się jeszcze stać, czul widmowe ćmy trzepoczące wzdłuż całego kręgosłupa.
Nie pogrążył się jednak bez reszty w obawach. Rozmyślania nad ich niepewną przyszłością przejmowały go dławiącym niepokojem, ale ilekroć niepokój opadał, ogarniała go dziwna radość i mial ochotę roześmiać się na całe gardło. Czuł, jakby równocześnie otrzeźwiała go obawa, która mogła przerodzić się w prawdziwy lęk, i odurzała myśl o wspanialej mocy i swoich nowych możliwościach, których do końca nie rozumiał.
Nigdy wcześniej nie doświadczył tak szczególnego stanu umysłu, nie potrafił więc dobrać słów ani tym bardziej obrazów, żeby to dobrze wyjaśnić Jilly. Gdy na moment odwrócił wzrok od pustej drogi, drżących kłębów roślin i śmigających ciem, natychmiast wyczytał z jej miny, że Jilly przeżywa dokładnie to samo.
Mogli powiedzieć za Dorotką z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz": „Nie jesteśmy już w Kansas, Toto". Nie byli też w Krainie Oz, gdzie wszystko łatwo przewidzieć, ale płynęli przez świat, gdzie na pewno czekały na nich większe cuda niż drogi z żółtej cegły albo szmaragdowe miasta i straszniejsze rzeczy niż złe wiedźmy i latające małpy.
O przednią szybę pacnęła ćma, zostawiając na szkle brudnoszarą plamę, jak pocałunek śmierci.
1 8 Magnetyczny biegun Ziemi może w jednej chwili zmienić położenie, jak według teorii niektórych naukowców działo się nieraz w przeszłości, i glob zacznie się obracać w zupełnie innej płaszczyźnie, co spowoduje katastrofalne zmiany na powierzchni planety. Strefy podzwrotnikowe w mgnieniu oka ogarnie arktyczny mróz, a w Miami zaskoczeni emeryci o delikatnych ciałach będą musieli walczyć o przetrwanie w temperaturze sięgającej stu stopni poniżej zera, w burzach śnieżnych sypiących ostrymi jak igły kryształkami lodu, twardymi jak szkło. Od ogromnych napięć tektonicznych kontynenty zaczną się wyginać, pękać i składać jak papier. Oceany zmienią się w gigantyczne fale, wystąpią z brzegów i zwalą się na Góry Skaliste, Andy i Alpy. Powstaną nowe oceany śródlądowe i nowe łańcuchy górskie.
Z wulkanów bluzną wielkie płonące morza ziemskiej esencji. Cywilizacja zniknie, zginą miliardy ludzi, a przed nielicznymi garstkami ocalałych stanie niewdzięczne zadanie sformowania plemion myśliwych i zbieraczy.
Przez ostatnią godzinę programu Parish Lantern rozmawiał ze słuchaczami z całego kraju o prawdopodobieństwie zmiany położenia bieguna w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat. Dylan i Jilly milczeli, zbyt zaabsorbowani rozmyślaniem o swoich niedawnych przeżyciach, słuchali więc Lanterna, jadąc na północ pustynną autostradą. Na widok bezludnego pustkowia można było dojść do wniosku, że kataklizm planetarny pochłonął już całą cywilizację, ale równocześnie odnosiło się wrażenie, że Ziemia nie zmieniła się od wieków.
– Zawsze słuchasz tego faceta? – spytał Jilly Dylan. – Nie codziennie, ale dość często.
Cud, że nie masz nastrojów samobójczych.
Jego programy zwykle nie są o zagładzie. Przede wszystkim mówią o podróżach w czasie, rzeczywistości alternatywnej, życiu po śmierci, o tym, czy mamy dusze…
Shep wciąż czytał Dickensa, darowując pisarzowi pewną formę życia po śmierci. W radiu planeta nadal pękała, płonęła, tonęła, unicestwiała ludzką cywilizację i większość fauny, tępiąc życie jak zarazę.
Kiedy czterdzieści minut po zjeździe z autostrady międzystanowej dotarli do Safford, Shepherd powiedział:
Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach… Być może przyszła pora zatrzymać się i opracować plan działania, a może nie przemyśleli jeszcze do końca swojej sytuacji, aby snuć jakiekolwiek plany, w każdym razie Dylan i Shep powinni wstąpić gdzieś na kolację, której nie jedli. A Jilly miała ochotę na drinka.
Читать дальше