– Babcia powiedziała mi o Kennym i nożach. Nie masz czasem ochoty powiedzieć: „Dzięki, że uratowałaś mi tyłek, Jilly?".
– Mówiłem ci, żebyś nie zostawiała Shepa samego.
– Nic mu nie będzie.
– Będzie, jeżeli został tam sam – powiedział, podnosząc głos, jakby miał nad nią jakąś władzę.
– Nie krzycz na mnie. Boże drogi, przyjechałeś tu jak wariat, nie mówiąc dlaczego ani po co, wyskoczyłeś z samochodu, nie mówiąc dlaczego. A ja co – mam siedzieć jak przykładna kobieta, w stanie otępiałej bezmyślności czekać jak głupi indyk w deszczu, gapiąc się w niebo z otwartą gębą, aż się utopię? Popatrzył na nią spode łba.
– Co ty wygadujesz, jakie indyki? – Dobrze wiesz, o czym mówię. – Wcale nie pada.
– Nie bądź tępy.
– Nie masz za grosz poczucia odpowiedzialności – oświadczył.
– Mam ogromne poczucie odpowiedzialności. – Zostawiłaś Shepa samego.
– Nigdzie nie pójdzie. Dałam mu zajęcie. Powiedziałam: Shepherd, przez twojego niegrzecznego i apodyktycznego brata będę potrzebowała przynajmniej stu łagodnych synonimów słowa „dupek".
– Nie mam czasu na te głupie sprzeczki.
– A kto zaczął? – odcięła się. Odwróciła się od niego i wyszłaby z pokoju, gdyby nie zatrzymał jej widok gołębi.
Przez korytarz wciąż płynął potok białych gołębi, mijając otwarte drzwi sypialni i kierując się w stronę schodów. Gdyby zjawy były rzeczywiste, dom powinien być już tak napchany ptakami, że ich napór wysadziłby okna jak eksplodujący gaz.
Jilly modliła się w myślach, żeby gołębie zniknęły, ale leciały i leciały, więc odwróciła się do nich plecami. Znów zaczęła się obawiać o stan swoich zmysłów.
– Musimy stąd wiać. Prędzej czy później Marj wezwie gliny. – Marj?
– Kobieta, która dała ci znaczek z żabą i od której wszystko to się jakoś zaczęło. Jest babcią Kenny'ego i Travisa. Co mam zrobić?
***
Klęcząc nad toaletą, Becky zaczęła analizować swoją kolację, a może nawet całe swoje życie.
Dylan wskazał krzesło z wysokim oparciem, a Jilly zrozumiała, co miał na myśli.
Drzwi łazienki otwierały się do środka. Gdyby krzesłem podeprzeć i zaklinować klamkę, Becky zostałaby uwięziona i uwolniłaby ją dopiero policja.
Dylan nie sądził, by dziewczyna na tyle doszła do siebie, aby go pociąć na plasterki, ale nie miał też ochoty zostać upaprany wymiocinami.
Leżący na podłodze Kenny na totalnym haju zupełnie się rozkleił. Zaśliniony, z rozmazanymi na twarzy łzami i smarkami, choć nadal niebezpieczny, wyrzucał z siebie stek przekleństw i wyzwisk, żądał, żeby natychmiast sprowadzono mu lekarza, przysięgał zemstę i gdyby nadarzyła się okazja, pewnie zapragnąłby sprawdzić, czy rzeczywiście ma zęby ostre jak wąż.
Dylan zagroził, że rozłupie mu czaszkę, chociaż sądził, że zabrzmiało to mało wiarygodnie, jednak dzieciak przyjął groźbę serio, być może dlatego, że sam nie zawahałby się ani chwili i roztrzaskał Dylanowi głowę, gdyby tylko ich role się odwróciły. Wystarczyło słowo, aby z kieszeni swojej wyhaftowanej koszuli zapinanej na zatrzaski z macicy perłowej wyciągnął kluczyki do kajdanek i kłódki.
Jilly ociągała się z wyjściem z sypialni, jak gdyby bała się spotkania z innymi szubrawcami, na których mógłby nie wystarczyć środek owadobójczy. Dylan zapewnił ją, że poza Kennym i Becky w domu nie ma już żadnych innych dusz z piekła rodem. Mimo to, idąc do pokoju, gdzie siedział przykuty do łóżka chłopiec, krzywiła się i wahała, jakby strach na wpół ją oślepił. Co chwila spoglądała w stronę okna na końcu korytarza, jak gdyby zobaczyła twarz ducha przyciśniętą do szyby.
Uwalniając Travisa, Dylan wyjaśnił mu, że Becky nie ma odpowiednich kwalifikacji moralnych, by brać udział w konkursie Miss Ameryki Nastolatek, a potem wszyscy zeszli do kuchni.
Marj wbiegła z ganku do domu, aby przytulić wnuka i zapłakać nad jego zsiniałym okiem, a Travis niemal utonął w jej pasiastych objęciach.
Dylan zaczekał, aż chłopak wyswobodzi się z czułego uścisku i rzekł:
– Kenny i Becky będą potrzebowali lekarza…
– I celi więziennej, dopóki nie zajmie się nimi opieka społeczna – dodała Jilly.
– …ale proszę nam dać ze trzy minuty, zanim zadzwoni pani pod dziewięćset jedenaście – dokończył Dylan.
Słysząc to, Marj się zdumiała.
– Jak to, przecież wy jesteście z dziewięć jeden jeden. Jilly wyjaśniła tę zawiłą kwestię:
– Jesteśmy jedną z tych jedynek, Marj, ale nie drugą ani tym bardziej dziewiątką.
Starsza pani zdumiała się jeszcze bardziej, lecz Travis wyglądał na rozbawionego.
– Damy wam czas, żebyście mogli się ulotnić. Ale to wszystko jest strasznie dziwne, jak jakieś pokręcone czary. Kim wy, do diabła, jesteście?
Dylanowi nie przychodziła na myśl żadna sensowna odpowiedź, ale wyręczyła go Jilly.
– Sami nie wiemy. Jeszcze dziś po południu mogłabym wam powiedzieć, kim jesteśmy, ale teraz nie mam zielonego pojęcia. Mimo że w jej wyjaśnieniu kryta się ponura prawda, Marj osłupiała jeszcze bardziej, a chłopiec jeszcze szerzej się uśmiechnął.
Na górze Kenny głośno wzywał pomocy. – Lepiej już idźcie – poradził Travis.
– Nie wiesz, czym jeździmy, nie widziałeś naszego wozu. Fakt – przytaknął Travis.
– Będziemy ci wdzięczni, jeżeli nie będziesz patrzył, jak odjeżdżamy.
– Gdyby ktoś pytał- rzekł chłopak- to mogliście po prostu wziąć rozpęd i odfrunąć.
Dylan prosił tylko o trzy minuty, bo Marj i Travisowi trudno byłoby wytłumaczyć glinom dłuższą zwłokę; jeśli jednak Shep oddalił się od samochodu, byli zgubieni. Trzy minuty nie wystarczą, żeby go odnaleźć.
Na ulicy panowała cisza, tylko wiatr szumiał w drzewach oliwnych. Sąsiedzi nie powinni słyszeć dobiegających z domu stłumionych krzyków Kenny'ego.
Przy krawężniku stał ford z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy. Zanim Jilly wysiadła z samochodu, wyłączyła silnik i zgasiła światła.
Jeszcze gdy byli na trawniku przed domem, Dylan zobaczył Shepherda na tylnym siedzeniu z twarzą oświetloną lampką do czytania, której blask odbijał się od strony otwartej książki.
– Mówiłam przecież – powiedziała Jilly.
Dylanowi kamień spadł z serca, więc zbyt jej uwagę milczeniem.
Przez zakurzoną szybę od strony Shepherda widać było tytuł książki, którą czytał: „Wielkie nadzieje" Charlesa Dickensa. Shep był fanatykiem Dickensa.
Dylan usadowił się za kierownicą i zatrzasnął drzwi, przypuszczając, że na kuchennym zegarze, przed którym zostawili Travisa, musiało już upłynąć ponad pół minuty.
Podkulając nogi, by nie nadepnąć Freda stojącego pod siedzeniem, Jilly podała Dylanowi kluczyki, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę.
A jak znowu stracisz rozum`? – Wcale nie straciłem rozumu.
– Wszystko jedno, w każdym razie jeśli znowu to zrobisz? – Prawdopodobnie zrobię – uświadomił sobie.
– Lepiej ja poprowadzę. Pokręcił głową.
– A co zobaczyłaś na górze, gdy szliśmy do pokoju Travisa? Co zobaczyłaś w oknie na końcu korytarza?
Zawahała się. Potem oddała mu kluczyki. – Poprowadź.
Gdy Travis odliczył w kuchni pierwszą minutę, Dylan zawrócił. Wracali tą samą drogą, którą przyjechali na Aleję Eukaliptusową, gdzie nie było ani jednego eukaliptusa. Zanim Travis zadzwonił pod 911, zdążyli minąć ulice miasta i wyjechać na autostradę międzystanową numer 10.
Dylan ruszył na wschód w stronę końca miasta, gdzie pewnie przestał już dymić cadillac Jilly, ale powiedział:
Читать дальше