Jilly zirytowała jego dziecięca gorliwość i huraoptymizm w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Mimo to, przypominając sobie upokorzenie, jakiego doznała po jego poprzednim popisie elokwencji, poczuła zalewającą jej twarz falę gorąca, ale zdołała opanować wzbierający strumień sarkazmu.
– W porządku. Mów dalej.
– Załóżmy, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga. – Dobra. I co z tego?
– Logiczny jest zatem wniosek, że chociaż nie potrafimy tworzyć materii z niczego i nie umiemy zmieniać istniejącej materii za pomocą samych myśli, to jednak nasza siła woli, o wiele mniej potężna od boskiej, może mieć wpływ na kształt rzeczy, które mają nadejść.
– Kształt rzeczy, które mają nadejść-powtórzyła. – Zgadza się.
– Kształt rzeczy, które mają nadejść.
– Otóż to -potwierdził, kiwając z zadowoleniem głową i odrywając na chwilę wzrok od drogi, aby się do niej uśmiechnąć. – Kształt rzeczy, które mają nadejść – powtórzyła jeszcze raz, zdając sobie nagle sprawę, że w konsternacji zaczęła mówić jak Shepherd. – Jakich rzeczy?
– Przyszłych wydarzeń – wyjaśnił. – Jeżeli jesteśmy stworzeni na obraz Boga, być może posiadamy trochę boskiej mocy kształtowania rzeczy – odrobinkę, ale tyle, że da się ją wykorzystać. Nie tworzymy materii, ale przyszłość. Może dzięki naszej sile woli potrafimy kształtować swoje przeznaczenie, przynajmniej częściowo.
– Co? Jeżeli sobie wyobrażę, że w przyszłości będę milionerką, to naprawdę się nią stanę?
– Musisz podejmować odpowiednie decyzje i ciężko pracować, ale… tak, wierzę, że każdy z nas może kształtować własną przyszłość, jeśli ma dość siły woli.
Wciąż panując nad rozdrażnieniem i starając się zachować spokojny ton, spytała:
– Dlaczego więc nie jesteś sławnym malarzem miliarderem? – Nie chcę być sławny ani bogaty.
– Każdy chce być sławny i bogaty.
– Ja nie. Życie i tak jest skomplikowane. – Ale pieniądze znacznie ułatwiają życie.
– Pieniądze znacznie komplikują życie – zaprotestował. – Sława też. Chcę tylko dobrze malować, co dzień coraz lepiej. – Zatem – powiedziała, tracąc kontrolę nad strumieniem sarkazmu – w wyobraźni zobaczysz siebie w przyszłości jako drugiego Vincenta Van Gogha, pomyślisz sobie życzenie i pewnego dnia twoje obrazy znajdą się w muzeach.
– Zamierzam w każdym razie spróbować. Vincent Van Gogh – może, chociaż wyobrażam sobie przyszłość, w której mam oboje uszu.
Niczym niezmącony dobry humor Dylana w obliczu nieszczęścia podziałał na Jilly tak, jakby ktoś przejechał jej po języku papierem ściernym.
– A ja, żeby sprowadzić cię na ziemię, wyobrażam sobie przyszłość, w której będę musiała wepchnąć ci jaja w przełyk. – Tyle w tobie złości?
– Boję się.
– W tej chwili się boisz, jasne, ale zawsze kipisz złością.
– Wcale nie zawsze. Spędzaliśmy z Fredem uroczy i spokojny wieczór, zanim to wszystko się zaczęło.
– Muszą cię dręczyć jakieś trudne nierozwiązane problemy z dzieciństwa.
– Kurczę, robisz na mnie coraz większe wrażenie. Zaraz się okaże, że kiedy nie próbujesz naśladować Van Gogha, w wolnych chwilach zajmujesz się psychoanalizą.
– Jeśli jeszcze trochę podskoczy ci ciśnienie – ostrzegł ją Dylan – pęknie ci tętnica szyjna.
Przez zaciśnięte zęby Jilly wydala wściekły pisk, bo gdyby zdusiła go w sobie, mogłaby wybuchnąć.
– Chcę ci tylko powiedzieć – ciągnął Dylan drażniąco rzeczowym i spokojnym tonem – że jeśli pomyślimy pozytywnie, może rzeczywiście najgorsze mamy już za sobą. A negatywne myślenie na pewno nic nam nie da.
W odruchu gniewu chciała spuścić nogi na podłogę i mocno tupnąć, ale zreflektowała się, przypominając sobie o biednym
bezbronnym Fredzie wciśniętym pod siedzenie. Nabrała więc głęboko powietrza i zaatakowała Dylana:
– Skoro to takie proste, dlaczego przez tyle lat patrzysz spokojnie na ciężką dolę Shepherda? Dlaczego nigdy nie wyobraziłeś sobie, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wychodzi z autyzmu i zaczyna normalnie żyć?
– Nieraz to sobie wyobrażałem – odparł cicho i z goryczą, która zdradzała bezbrzeżny smutek z powodu choroby brata. – Myślę o tym codziennie, żywo i intensywnie, z całej duszy, od kiedy tylko sięgam pamięcią.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Przepaść, która powstała we wnętrzu samochodu, równie rozległa jak bezmiar mroku i pustki za oknami, przepaść, która była dziełem Jilly. Dając się ponieść złości, bezmyślnie przekroczyła granicę dzielącą słuszne argumenty i nieuzasadnioną złośliwość, trafiając Dylana O'Connera w najczulszy punkt, choć wiedziała, że tam zaboli go najbardziej. Wprawdzie siedzieli obok siebie, ale dystans ich dzielący wydawał się nie do przebycia.
W ostrym świetle reflektorów nadjeżdżających z przeciwka aut i perłowym blasku wskaźników tablicy rozdzielczej widać było, że oczy Dylana lśnią, jakby przez tyle czasu wstrzymywał prawdziwy ocean łez. Przyglądając mu się z większym współ-czuciem niż dotąd, nawet w mdłym oświetleniu Jilly dostrzegła, że to, co wyglądało na smutek, może być w istocie głębokim cierpieniem, długotrwałym, niesłabnącym bólem, jak gdyby brat nie chorował na autyzm, ale umarł i odszedł na zawsze.
Nie wiedziała, co powiedzieć, aby naprawić swoją podłość. Bez względu na to, czy będzie mówić szeptem, czy krzyknie, słowa przeprosin nie pokonają otchłani, jaka powstała przez Jilly między nią a Dylanem O'Connerem.
Czuła się jak wkład do wychodka.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Szmer opon i monotonne brzęczenie silnika zlały się w biały szum, na który Jilly szybko przestała zwracać uwagę i po pewnym czasie zaczęła odnosić wrażenie, że równie dobrze mogłaby siedzieć w martwej ciszy na powierzchni księżyca. Nie słyszała ani własnego oddechu, ani głuchego bicia serca, ani echa śpiewu jej dawnego chóru kościelnego, który od czasu do czasu brzmiał w jej głowie, gdy czuła się samotna i zagubiona. Nie dysponowała tak dobrym głosem, żeby śpiewać solo, lecz miała talent do harmonii i gdy stała wśród swoich sióstr i braci ubranych tak samo, trzymających
identyczne zbiory hymnów, ogarniało ją głębokie i pokrzepiające poczucie wspólnoty, jakiego przedtem i potem nigdy nie doświadczyła. Czasem Jilly uważała, że strasznie trudne zadanie nawiązania porozumienia ze składającą się z samych nieznajomych publicznością i nakłonienie ich do śmiechu z głupoty i złośliwości rodzaju ludzkiego jest o wiele łatwiejsze niż pokonanie dystansu i utrzymanie na pewien czas choćby najsłabszej więzi między dwojgiem ludzi. Bezkresne niebo, bezdroże pustyni i samotność każdego pancernego serca łączyła jedna cecha – ta sama dal, niemal nie do przebycia.
Liżąc pobocze autostrady, jęzor światła wyławiał z ciemnego żwiru tu i tam coś błyszczącego i przez moment Jilly obawiała się, że znów zobaczy świece wotywne i przybyłe znikąd kościelne ławki, stado białych jak śmierć ptaków i strugi krwawej ektoplazmy, ale w porę zorientowała się, że te szybko znikające płomyki to tylko odbicie światła reflektorów od kawałków potłuczonych butelek.
Ciszy nie przerwała ani ona, ani Dylan, lecz głos Shepherda monotonnie powtarzającego mantrę znaną z reklam telewizyjnych:
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś… Jilly zachodziła w głowę, dlaczego Shep zaczął recytować hasło reklamowe restauracji, w której niecałe dwie godziny temu kupiła kolację, ale zaraz doszła do wniosku, że musiał widzieć znaczek promocyjny, jaki kobieta za ladą przypięła jej do bluzki. – Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach.
Читать дальше