Wpatrując się w rozwijającą się czy zwijającą przed sobą autostradę, Dylan O'Conner wydawał się zupełnie spokojny. Jilly jeszcze go takiego nie widziała i nie spodziewała się zobaczyć w tak tragicznych okolicznościach. Widocznie wystarczyła mu myśl o swojej sztuce i kontemplacja właściwego oddania piękna świata na dwuwymiarowym płótnie, by nie dopuścić do siebie strachu, przynajmniej na pewien czas.
Podziwiała pewność siebie, z jaką podchodził do swej profesji, i bez pytania wiedziała, że nigdy nie brał pod uwagę żadnego planu awaryjnego, gdyby nie powiodło mu się w malarstwie, tak jak ona myślała o ewentualnej karierze autorki bestsellerów. Zazdrościła mu tej pewności, ale zamiast wykrzesać z siebie zdrowy gniew, który mógłby przegonić dojmujące poczucie niestosowności, jeszcze głębiej pogrążyła się w lodowatym upokorzeniu.
W ciszy, jaka zapadła z jej winy, Jilly znów usłyszała echo srebrzystego śmiechu dzieci, a może było to tylko wspomnienie; nie wiedziała. Na ramionach, szyi i twarzy poczuła lekkie jak powiew chłodnego wiatru dotknięcie trzepoczących pierzastych skrzydeł.
Zamknęła oczy, zdecydowana nie ulec następnemu mirażowi, jeżeli się zbliżał, i udało się jej uciszyć śmiech dzieci. Skrzydła też zniknęły, lecz doznała czegoś jeszcze bardziej niepokojącego i zdumiewającego: stała się nagle świadoma każdego nerwu w swoim ciele, poczuła – w postaci gorąca i mrowienia impulsów – dokładne umiejscowienie i skomplikowany układ wszystkich dwunastu par nerwów czaszkowych, wszystkich trzydziestu jeden par nerwów lędźwiowych. Gdyby była malarzem, potrafiłaby narysować szczegółową mapę tysięcy aksonów w swoim ciele i precyzyjnie określić liczbę neuronów, z których składał się każdy z niciowatych neurytów. Czuła miliony impulsów elektrycznych przenoszących informacje przez włókna czuciowe z odległych punktów ciała do rdzenia kręgowego i mózgu i równie gęsty ruch impulsów przekazujących instrukcje z mózgu do mięśni, narządów i gruczołów. W myślach ujrzała trójwymiarowy model centralnego układu nerwowego: miliardy połączonych ze sobą komórek nerwowych w mózgu i rdzeniu kręgowym były na nim różnokolorowymi punkcikami światła, migoczącymi w gorączkowej pracy.
Uświadomiła sobie ogrom wszechświata w swoim wnętrzu, bezmiar galaktyk błyskających neuronów i nagle poczuła, jak gdyby leciała w zimną otchłań gwiazd, jakby była kosmonautą, który wyszedł w przestrzeń i zerwał uwięź łączącą go ze statkiem. Otworzyła się przed nią wieczność jak gigantyczna paszcza, żeby ją połknąć, a ona leciała coraz szybciej i szybciej, wprost do czeluści, w głąb zapomnienia.
Otworzyła oczy. Nienaturalna świadomość neuronów, aksonów i połączeń nerwowych zniknęła równie gwałtownie, jak się pojawiła.
Teraz poczuła wyraźnie tylko jeden fragment swojego ciała. Punkcik po ukłuciu igły. Swędzenie. Pulsowanie. Pod opatrunkiem z królikiem.
Sparaliżowana ze strachu, nie mogła oderwać plastra. Wstrząsana dreszczami wpatrywała się bezradnie w plamkę krwi ciemniejącą na spodzie gazy.
Gdy paraliż zaczął ustępować, Jilly uniosła wzrok i ujrzała chmarę białych gołębi, które leciały ławą prosto w kierunku forda. Bezszelestnie wyłoniły się z mroku, zmierzały na zachód, pod prądu ruchu, trzepocząc setkami, tysiącami skrzydeł. Rozdzieliły się na dwa strumienie, które śmignęły wzdłuż boków samochodu, i trzeci, który przemknął nad maską i przednią szybą, łącząc się w ciemności z rwącą białą rzeką – zupełnie bezgłośnie, jakby we śnie pozbawionym dźwięków.
Mimo że niezliczone legiony gołębi gnały na forda jak gęsta śnieżyca, przez którą nic nie było widać, Dylan nie zareagował na to ani słowem, nie zmniejszył też prędkości. Patrzył na białą ławicę, zdając się nie zauważać ani jednego skrzydła, ani jednego świdrującego oka.
Jilly przypuszczała, że zapewne nikt poza nią nie widzi fali gołębi, która w rzeczywistości nie istnieje. Zacisnęła spoczywające na kolanach dłonie, przygryzając wargę. Serce jej łomotało – taki hałas mogłyby wydawać setki ptasich skrzydeł – a ona modliła się, aby te pierzaste widma zniknęły, choć bała się, że po nich może się zjawić coś znacznie gorszego.
Zjawy wkrótce ustąpiły miejsca rzeczywistości, a z autostrady zniknęły ostatnie gołębie, odlatując na gałęzie drzew i wysokie dzwonnice.
Serce Jilly stopniowo wróciło do normalnego rytmu, lecz każde uderzenie zdawało się równie głośne jak wtedy, gdy konała ze strachu.
Mając za plecami księżyc, a nad głową rozgwieżdżone niebo, przejechali milę czy dwie, słysząc tylko świst mijających ich aut i huk monstrualnych ciężarówek, gdy Dylan odezwał się, jak gdyby dodając melodię do rytmu bicia serca Jilly:
– A jaką ty masz metodę działania? Pytam o twoją pracę komika.
Wyschło jej w ustach, a język miała jak kołek, jednak kiedy przemówiła, jej głos zabrzmiał zupełnie normalnie.
– Masz na myśli mój materiał? Ludzka głupota. Wyśmiewam ją, jak najlepiej potrafię. Głupotę, zazdrość, zdradę, niewierność, zachłanność, zarozumiałość, żądzę, próżność, nienawiść, bezmyślną przemoc… Komik nigdy nie narzeka na brak tematów. – Słuchając sama siebie, zawstydziła się, porównując jego i swoje inspiracje twórcze. – Ale tak pracują wszyscy komicy-ciągnęła. Nie zamierzała się usprawiedliwiać, lecz jakiś impuls kazał jej się tłumaczyć i nie mogła go opanować. – Mamy ciężką robotę, ale ktoś to musi robić.
– Ludzie potrzebują śmiechu – zauważył idiotycznie, starając się ją pocieszyć, jak gdyby czytał jej w myślach.
– Chcę ich rozśmieszać do tego stopnia, żeby płakali – powiedziała Jilly, zastanawiając się, skąd się wzięły te słowa. – Chcę, żeby czuli…
– Czuli co?
Słowo, które miała na końcu języka, było tak niewłaściwe i sprzeczne z motywacją, jakiej każdy oczekiwałby od komika, że poczuła się nieswojo, słysząc je w głowie. „Ból". Omal nie powiedziała: „Chcę, żeby czuli ból". Przełknęła jednak to słowo, krzywiąc się, jakby miało gorzki smak.
– Jilly?
Z ulgą porzuciła grzebanie we własnym mrocznym wnętrzu i wróciła do grozy czającej się w ciemnościach nocy, od której oboje na moment uciekli. Spoglądając na autostradę, zmarszczyła brwi i powiedziała:
– Jedziemy na wschód. – Tak.
– Dlaczego?
– Przez czarne fordy, wybuchy, bandytów w strojach golfowych – przypomniał jej.
– Ale ja jechałam na zachód, zanim… zanim doszło do tego łajna. W przyszłym tygodniu mam trzy występy w Phoenix. Siedzący z tyłu Shep przerwał milczenie:
– Kał. Fekalia. Defekacja.
– Nie możesz teraz jechać do Phoenix – sprzeciwił się Dylan. – Po tym, co się stało, po twoim mirażu…
– Gdyby nawet miało dojść do końca świata, potrzebuję pieniędzy. Poza tym nie można ustalić terminu, a potem wycofać się w ostatniej chwili. W każdym razie jeśli chce się jeszcze pracować.
– Wypróżnienie. Stolec. Odchody – powiedział Shep. – Zapomniałaś o swoim cadillacu? – spytał Dylan.
– Jak mogłabym zapomnieć? Przecież ci dranie wysadzili go w powietrze. Mojego pięknego coupe deville. – Westchnęła. – Czyż nie był piękny?
– Prawdziwe cacko – przytaknął.
– Uwielbiałam te gustownie stonowane stateczniki na tylnych błotnikach.
– Rzeczywiście eleganckie.
– Przedni zderzak wyglądał, jakby wmontowali tam pociski haubicy.
– Tak, był bardzo haubiczny.
Читать дальше