– Wcale nie.
– Ponad dziewięćdziesiąt.
– Tak się wydaje, kiedy patrzysz ze swojego miejsca. – Doprawdy? A jak się wydaje z twojego?
– Osiemdziesiąt osiem – przyznał, zdejmując nogę z gazu. – Nazwijmy to… mirażem. W tym słowie nie kryją się żadne sugestie zaburzeń umysłowych, zażywania narkotyków ani manii religijnej.
– Jest, jak ma być, panie.
– Mnie się wydaje, że lepsza byłaby „zjawa" – powiedziała Jilly.
– Może być zjawa.
– Chociaż bardziej podoba mi się „miraż".
– Świetnie! Wyśmienicie! Jesteśmy na pustyni, więc nawet pasuje.
– Ale tak naprawdę to nie był miraż.
– Wiem – zapewnił ją pospiesznie. – To była rzecz wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, którą trudno nazwać. Ale jeżeli widziałaś ten miraż z powodu cholernej szprycy… – Urwał, wyczuwając zbliżający się sprzeciw z jej strony. – Och, zejdź na ziemię! Zdrowy rozsądek podpowiada, że te dwie rzeczy muszą mieć ze sobą związek.
– Zdrowy rozsądek jest przereklamowany.
– Nie w rodzinie O'Connerów.
– Nie należę do rodziny O'Connerów.
– Dzięki czemu nie musimy zmieniać nazwiska. – Jest, jak ma być, panie.
Nie chciała się z nim kłócić, bo wiedziała, że sprawa dotyczy ich obojga, nie potrafiła się jednak powstrzymać.
– A więc w rodzinie O'Connerów nie ma miejsca dla ludzi takich jak ja?
– Znowu zaczynasz z tym „ludzie tacy jak ja"!
– Cóż, widocznie na tym polega problem z tobą.
– To nie problem ze mną, tylko z tobą. Jesteś nadwrażliwa i ciągle się w tobie gotuje, jakbyś miała za chwilę wybuchnąć. – Cudownie. A więc teraz jestem garnkiem gotowym wybuchnąć. Masz nadzwyczajny talent działania ludziom na nerwy. – Ja? Jestem najmniej konfliktowym człowiekiem pod słońcem. Nigdy nikomu nie działałem na nerwy, dopóki nie spotkałem ciebie.
– Jest, jak ma być, panie.
– Znowu jedziesz ponad dziewięćdziesiąt – ostrzegła go.
– Osiemdziesiąt dziewięć – zaprotestował i tym razem nie zdjął nogi z gazu. – Jeżeli widziałaś miraż z powodu szprycy, też pewnie mnie to czeka.
– I to następny powód, dla którego nie powinieneś jechać ponad dziewięćdziesiąt.
– Osiemdziesiąt dziewięć – poprawił, po czym niechętnie zwolnił.
– Ty pierwszy dostałeś szprycę od tego szurniętego sukinsyna komiwojażera – powiedziała Jilly. – Jeśli to cholerstwo zawsze wywołuje miraże, najpierw ty powinieneś je widzieć.
– Po raz setny powtarzam – to nie był komiwojażer, tylko jakiś stuknięty lekarz, naukowiec maniak albo ktoś w tym rodzaju. Poza tym przypominam sobie, jak mówił, że szpryca na każdego działa inaczej.
– Jest, jak ma być, panie.
– Inaczej? Jak na przykład?
– Nie powiedział. Po prostu inaczej. Mówił też… że efekt jest zawsze interesujący, często zaskakujący, niekiedy nawet pozytywny.
Wzdrygnęła się na wspomnienie kotłujących się ptaków i migoczących świec wotywnych.
– Ten miraż nie miał w sobie nic pozytywnego. Co jeszcze mówił doktor Frankenstein?
– Frankenstein?
– Nie możemy ciągle nazywać go stukniętym lekarzem, naukowcem maniakiem czy szurniętym sukinsynem komiwojażerem. Trzeba nadać mu jakieś imię, dopóki nie poznamy jego prawdziwego nazwiska.
– Ale Frankenstein… – Co takiego?
Dylan się skrzywił. Oderwał jedną dłoń od kierownicy, by wykonać nieokreślony dwuznaczny gest.
– Brzmi tak…
– Jest, jak ma być, panie. – Jak brzmi?
– Melodramatycznie – uznał w końcu.
– Wszyscy tylko krytykują – odrzekła zniecierpliwiona. – I czemu od każdego ciągle słyszę słowo „melodramatyczny"? – Ode mnie nigdy go nie słyszałaś – zaprotestował. – Poza tym nie mówiłem o tobie.
– Ty nie. Nie powiedziałam, że to ty. Ale równie dobrze mógłbyś to być ty. Jesteś mężczyzną.
– Tego już w ogóle nie rozumiem.
– Oczywiście, że nie rozumiesz. Jesteś mężczyzną. Przy swoim zdrowym rozsądku nie potrafisz zrozumieć niczego, co nie jest liniowe jak rządek kostek domina.
– Masz problemy z mężczyznami? – spytał zachwycony, że mu się udało, a na widok jego zadowolonej miny Jilly zapragnęła uderzyć go w twarz.
– Jest, jak ma być, panie.
Jilly i Dylan powiedzieli równocześnie, z identyczną ulgą: – Dwadzieścia osiem!
Sprawdziwszy stan wszystkich zębów, Shep nałożył buty, zawiązał i umilkł
Wskazówka szybkościomierza opadała, podobnie jak wzburzenie Jilly, choć dziewczyna miała wrażenie, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat raczej nie zazna spokoju.
Zmniejszając prędkość do siedemdziesięciu mil na godzinę, choć jego zdaniem było to pewnie tylko sześćdziesiąt osiem, Dylan rzekł:
– Przepraszam.
Słysząc to, Jilly się zdumiała. – Za co?
– Za mój ton. Za moje nastawienie. Za to, co mówiłem Wiesz, normalnie nikomu nie udaje się wciągnąć mnie w kłótnię.
– W nic cię nie wciągałam.
– Nie, nie – poprawił się szybko. – Nie to mam na myśli. Nie wciągnęłaś mnie w kłótnię. Po prostu zwykle się nie złoszczę. Powstrzymuję się. Panuję nad sobą. Przekształcam to w energię twórczą. Na tym między innymi polega moja filozofia artystyczna.
Jilly nie potrafiła zapanować nad cynizmem tak skutecznie, jak podobno on panował nad gniewem; sarkazm było słychać w jej glosie i widać na twarzy, która przeobraziła się w gipsową maskę zatytułowaną „Pogarda".
– Artyści się nie złoszczą, tak?
– Nie starcza nam negatywnej energii po tych wszystkich gwałtach i morderstwach.
Musiała się uśmiechnąć na ten przytyk.
– Przepraszam. Zawsze mnie ponosi, kiedy ludzie zaczynają mówić o swojej filozofii.
– Właściwie masz rację. Filozofia to zdecydowanie za duże słowo. Powinienem powiedzieć, że na tym polega moja metoda działania. Nie jestem jednym z tych młodych gniewnych, którzy dają wyraz wściekłości, rozpaczy i gorzkiemu nihilizmowi.
– Co więc malujesz? – Świat taki, jaki jest. – Tak? A jak twoim zdaniem wygląda dzisiaj świat?
– Cudownie. Przepięknie. Tajemniczo. Jest głęboki, wielowarstwowy. – Z każdym słowem Dylan mówił coraz ciszej i spokojniej, jak gdyby była to często powtarzana modlitwa, w której dzięki szczerej wierze odnajdywał pociechę. Jego twarz rozjaśnił wewnętrzny blask i Jilly przestała w nim widzieć rysunkowego misia, jakiego dotąd przypominał. – Pełen znaczeń, których nie da się do końca uchwycić. Pełen prawdy, która, jeśli obejmie się ją uczuciem i rozumem, uspokoi najbardziej wzburzone morze i przyniesie nadzieję. Ma tyle piękna, że nie starczy mi talentu ani czasu, żeby je przenieść na płótno.
Jego elokwencja zupełnie nie pasowała do człowieka, jakim się wydawał i Jilly nie wiedziała, co powiedzieć, gdyż zdała sobie sprawę, że nie może wygłaszać zgryźliwych uwag podszytych zjadliwym sarkazmem, chociaż język ją świerzbił, czekając na odpowiednią chwilę jak u węża szykującego się do ataku. Łatwe docinki, plaski humor były zupełnie nie na miejscu wobec jego szczerości. Czuła, jak opuszcza ją pewność siebie i przemądrzałość, ponieważ głębia i skromność jego odpowiedzi wytrąciły ją z równowagi. Nigdy przedtem nie miała wrażenia, że wszystko, co powie, będzie niestosowne i ku swemu zdumieniu stwierdziła, że ogarnęło ją poczucie… pustki. Jej cięty dowcip, który zawsze przypominał okręt pod pełnymi żaglami, przeistoczył się w małą łódeczkę i utknął na mieliźnie.
Nie podobało się jej to uczucie. Dylan nie zamierzał jej upokorzyć, jednak miała wrażenie, że została wykpiona. Będąc dziewczynką z chóru i spędziwszy w kościele większą część życia, Jilly dobrze rozumiała teorię, według której upokorzenie jest cnotą i błogosławieństwem, zapewniającym szczęśliwsze życie tym, którzy go nie doświadczyli. Jednak gdy ksiądz poruszał tę sprawę w homilii, Jilly starała się go nie słuchać. Młodej Jilly wydawało się, że żyć w upokorzeniu większym od absolutnego minimum, które zadowoliłoby Boga, oznaczało dać za wygraną na samym początku. Dorosła Jilly nie zmieniła tego przekonania. Na świecie roi się od ludzi, którzy za wszelką cenę chcą cię zawstydzić, wykpić, postawić w kącie i trzymać w ryzach. Jeżeli przyjmiesz upokorzenie bez zastrzeżeń, oddasz im tylko przysługę.
Читать дальше