– Co ty wyprawiasz? – powtórzyła Jilly.
Tym razem zareagował, choć odpowiedź ani nie dodała jej otuchy, ani nie zaspokoiła ciekawości.
– Nie wiem.
W jego zachowaniu wyczula tę samą rozpaczliwą bezradność, która ogarniała ją za każdym razem, gdy znalazła się we władzy mirażu. Przestraszona perspektywą szybkiej jazdy z kierowcą, który ma halucynacje lub coś jeszcze gorszego, powiedziała:
– Zwolnij, na litość boską. Dokąd jedziesz? Wciskając pedał gazu, odrzekł:
– Na zachód. Gdzieś na zachód. Do jakiegoś miejsca.
– Po co?
– Czuję, jak mnie ciągnie. – Co cię ciągnie?
– Ciągnie mnie na zachód. Nie wiem co ani dokąd. – Wobec tego dlaczego w ogóle jedziesz?
Jak gdyby był prostodusznym człowiekiem, który doszedł do wniosku, że rozmowa zeszła na tematy filozoficzne nie bardziej zrozumiałe niż osiągnięcia biologii molekularnej, Dylan spojrzał na nią, ukazując białka oczu jak pies, który nie pojmuje powodu kary.
– Po prostu czuję, że… tak trzeba.
– Co trzeba?
– Trzeba jechać w tym kierunku, na zachód. – Nie pakujemy się z powrotem w kłopoty? – Tak, pewnie tak.
– To zjedź na bok, stań.
– Nie mogę. – Na jego twarzy zalśnił pot. – Nie mogę. – Dlaczego?
– Przez Frankensteina. Zastrzyk. Szpryca. Zaczęła działać. Coś się ze mną dzieje.
– Co?
– Jakieś straszne gówno.
– Nawóz – powiedział z tylnego siedzenia Shep.
Faktycznie, straszny nawóz.
Dylan O'Conner wpadł w popłoch, jak gdyby uciekał przed szybko rozprzestrzeniającym się pożarem albo lawiną kamieni, lodu i śniegu. Serce waliło mu jak zającowi ściganemu przez wilka. Nigdy nie cierpiał na manię prześladowczą, nie brał metamfetaminy, ale przypuszczał, że tak właśnie czuje się człowiek dręczony paranoidalnymi urojeniami, kiedy właduje sobie w żyłę śmiertelną dawkę amfy w płynie.
– Ponosi mnie – rzekł do Jilly, wciskając pedał gazu. – Nie wiem dlaczego i nie umiem się uspokoić.
Bóg jeden wiedział, co o tym pomyślała. Dylan sam nie był pewien, co chciał jej przez to powiedzieć.
Właściwie nie miał wrażenia, jakby uciekał przed niebezpieczeństwem, ale czuł, jakby jakiś największy na świecie elektromagnes, oddziałując na żelazo w jego krwi, ciągnął go nieuchronnie w jakimś kierunku. Szalonemu niepokojowi towarzyszył nieodparty impuls, który kazał mu jechać.
Szalony niepokój nie miał żadnej logicznej przyczyny, a impuls nie wiązał się z żadnym konkretnym obiektem. Dylan po prostu musiał jechać na zachód i jak najszybciej gonić zachodzący księżyc.
Powiedział Jilly, że to instynkt. Coś we krwi mówiło mu,,jedź", coś w kościach mówiło „pędź", słyszał głos pamięci swego gatunku, który odezwał się w jego genach, głos, którego nie mógł zignorować, bo gdyby nie usłuchał wezwania, stałoby się coś strasznego.
– Strasznego? – spytała Jilly. – Co takiego?
Nie wiedział, tylko czuł, tak jak zaszczuta antylopa z odległości stu jardów wyczuwa geparda czającego się w wysokiej trawie albo jak spragniony gepard wyczuwa sadzawkę ukrytą w głębi sawanny i oddaloną o wiele mil.
Próbując wytłumaczyć, co się z nim dzieje, zwolnił nieco. Strzałka szybkościomierza drżała, wskazując osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Wdusił gaz, dopóki nie pokazała dziewięćdziesiątki.
Na autostradzie przy gęstym ruchu jazda takim dużym samochodem z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę była nie tylko niedozwolona i nierozsądna, ale głupia, a nawet gorzej niż głupia-kretyńska.
Dylan nie potrafił zmusić się do odpowiedzialnej reakcji, ani apelując do rozsądku, ani do poczucia wstydu. Jego maniakalna determinacja, by gnać na zachód, byle dalej na zachód, stanowiła zagrożenie dla życia Shepa, Jilly i jego samego. Innym razem lub nawet parę godzin wcześniej zwolniłby na samą myśl o odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, ale teraz palący przymus zagłuszył wszelkie względy moralne, a także instynkt przetrwania.
Na zachód gnały wielkie macki i peterbilty, sedany, coupe, auta terenowe, pikapy, furgonetki, lawety, wozy kempingowe i cysterny, zmieniając w pędzie pasy ruchu, a Dylan, nie zwalniając ani na moment, wciskał forda w luki między nimi z biegłością bystrookiego krawca, który nawleka mnóstwo igieł po kolei.
Szybkościomierz wskazywał dziewięćdziesiąt dwie mile, ale lęk przed zderzeniem z innym pojazdem był o wiele słabszy od zwierzęcego odruchu, by gnać przed siebie. Przekraczając dziewięćdziesiąt trzy, Dylan poczuł wibracje, które wstrząsały podwoziem, lecz zaniepokojenie wcale nie skłoniło go do zmniejszenia prędkości.
Nieodparta potrzeba pędu, poczucie, że musi jechać jak szatan, bo inaczej zginie, była czymś więcej niż przymus; opanowała go zupełnie jak obsesja, a z każdym oddechem słyszał w głowie złowieszcze napomnienie „Masz coraz mniej czasu", z każdym uderzeniem serca natarczywe wołanie „Prędzej!".
Przejeżdżając przez dziury, pęknięcia i łaty na jezdni, koła waliły jak młoty i Dylan bał się skutków ewentualnego rozerwania opony przy tak zawrotnej szybkości, mimo to gnał dziewięćdziesiąt sześć na godzinę, wystawiając na ciężką próbę amortyzatory i torturując resory, potem dziewięćdziesiąt siedem, przy akompaniamencie ryku silnika i świstu wiatru w oknach, dziewięćdziesiąt osiem, wciskając się między dwie ogromne ciężarówki, wyprzedzając z rakietowym wizgiem lśniącego jaguara, który zatrąbił z dezaprobatą, wreszcie dziewięćdziesiąt dziewięć.
Dylan wiedział, że obok siedzi Jilly, wciąż przygotowana na katastrofę, wpierając adidasy w deskę rozdzielczą, szamocząc się z pasami bezpieczeństwa, które usiłowała zapiąć. Kątem oka dostrzegał, że zawładnął nią paniczny strach, a gdy zerknął na nią przelotnie, utwierdził się w tym przekonaniu. Przypuszczał, że coś do niego mówiła, protestując głośno przeciw karkołomnej, wariackiej gonitwie na zachód. Słyszał nawet jej głos, ale głuchy i zniekształcony, jak gdyby ktoś odtwarzał taśmę z niewłaściwą prędkością; nie rozumiał ani słowa.
Zanim szybkościomierz pokazał setkę, a zwłaszcza gdy ją przekroczył, każda nieregularność nawierzchni przenosiła się ze zwielokrotnionym skutkiem na kierownicę, która próbowała wymknąć się Dylanowi z rąk. Na szczęście pot, jaki wcześniej wystąpił mu nagle na czoło i zwilżył dłonie, zdążył obeschnąć w podmuchu włączonej klimatyzacji. Panował nad samochodem przy prędkości stu dwóch i stu trzech mil na godzinę, ale choć trzymał kierownicę, nie mógł oderwać stopy od pedału gazu.
Ogromna prędkość ani trochę nie zmniejszyła jego potrzeby pędu; im szybciej jechał, tym większy popłoch go ogarniał, zmuszając do wciskania gazu do oporu. Miał wrażenie, jakby wciągała go grawitacja czarnej dziury, każąc mu gnać wprost na linię horyzontu, za którym ani materia, ani promieniowanie nie miały dokąd uciec przed straszliwą siłą wiru. „Jechać, jechać, JECHAĆ" – to była jego mantra, jazda w nieodgadnionym celu, jazda dla samej jazdy, na zachód, śladem słońca, które dawno zaszło, i jeszcze widocznego, ale też już powoli gasnącego księżyca.
Być może szaleńcza gonitwa w stronę nieznanego, a jednak pożądanego obiektu była reakcją typową dla najbardziej pechowych pacjentów Frankensteina, których iloraz inteligencji zaraz potem gwałtownie spadał, wtrącając ich w otchłań tępoty.
Jeżeli nie wymaże ci osobowości ani nie pozbawi cię zdolności linearnego myślenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o sześćdziesiąt punktów…
Читать дальше