Przed nimi majaczyło miasto, które tak niedawno opuścili w pośpiechu, bojąc się widoku czarnych chevroletów we wstecznym lusterku, połyskujących jak gondole śmierci na kółkach.
Dylan spodziewał się, że tajemnicza siła każe mu zjechać z autostrady niedaleko motelu, gdzie cadillac Jilly zmienił się w płonącą trumnę ich prześladowcy. Zerkając na szybkościomierz – sto cztery mile na godzinę – poczuł, jak przyspieszony rytm serca przechodzi w galop. Z taką prędkością nie uda mu się pokonać łukowatego zjazdu. Modlił się, by przed opuszczeniem autostrady zdążył opanować manię szybkości, by nie wpaść na barierę i nie stoczyć się po nasypie w przymusowym teście na wytrzymałość produktu Ford Motor Company.
Kiedy zbliżali się do feralnego zjazdu, Dylan czekał w napięciu, lecz na szczęście nie ciągnął go tam żaden impuls. Przemknęli obok niczym grupa kaskaderów szykująca się do skoku przez rząd szesnastu autobusów.
Na południe od autostrady, wśród świateł sklepów i punktów usługowych dla podróżnych złowrogo jaśniał szyld motelu. Czerwony neon kojarzył się z krwią i ogniem; przywodził na myśl masę obrazów piekła z makabrycznych wizji wszystkich artystów, od malarzy sprzed epoki renesansu po współczesnych ilustratorów komiksów.
Na ścianach dalekiego motelu migały plamy świateł błyskających rytmicznie na dachach samochodów policji i wozów strażackich. Ze zwęglonego wraka cadillaca wciąż unosiły się smużki szarego dymu.
Zanim upłynęło pół minuty, spalone resztki samochodu zostały milę za nimi. Szybko zbliżali się do drugiego zjazdu, który również prowadził do miasta i znajdował się trzy mile na zachód od pierwszego.
Kiedy wreszcie zaczęli zwalniać i Dylan włączył prawy kierunkowskaz, Jilly pewnie pomyślała, że odzyskał panowanie nad sobą. Jednak Dylan miał nie większy wpływ na własny los niż wtedy, gdy zjechał ze wschodniego pasma autostrady i przeciął pas zieleni. Coś go przyzywało, jak głos syreny woła żeglarza, a on nadal nie potrafił się oprzeć nieznanej sile.
Wszedł w zakręt za szybko, ale już nie z taką prędkością, by ford wpadł w poślizg albo wylądował na dachu. Na końcu zjazdu, nie widząc żadnych samochodów na cichej ulicy, Dylan bez wahania zignorował znak stopu i skręcił w lewo do dzielnicy mieszkaniowej, zupełnie lekceważąc prawa fizyki i te stworzone przez człowieka.
– Euka-euka-eukaliptus – usłyszał słowo, które mimowolnie wypowiedział. Przeraził się nie tylko dlatego, że znów działo się z nim coś dziwacznego, ale zdał sobie sprawę, że zaczął mówić jak Shep. – Eukaliptus, eukaliptusowa pięć, nie, nie pięć, eukaliptusowa sześć, nie, eukaliptusowa sześćdziesiąt.
Choć jego domeną była ekspresja plastyczna, Dylan był też oczytany; znał kilka powieści o ludziach, których umysłami zawładnęli Obcy, w jednej czytał o dziewczynie opętanej przez demona, w innej o facecie, którego prześladował duch jego zmarłego brata bliźniaka. Przypuszczał, że czuje się teraz zapewne tak jak oni, jeżeli faktycznie jakaś wroga istota pozaziemska albo duch zamieszkał w jego ciele i przejął władzę nad jego wolą. Nie czuł jednak obecności żadnego obcego stwora ani pod skórą, ani na powierzchni mózgu. Zachował tyle rozsądku, by wiedzieć, że w jego krwi płynie jedynie tajemnicza zawartość strzykawki pojemności osiemnastu centymetrów sześciennych.
Nie odnalazł jednak pociechy w tej konstatacji.
Bez powodu, po prostu dlatego, że tak było trzeba, na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo i minął trzy przecznice. Z każdą chwilą mówił z coraz większym zniecierpliwieniem i coraz głośniej, zagłuszając Jilly, która usiłowała coś wtrącić:
– Eukaliptusowa sześć, eukaliptusowa zero, eukaliptusowa pięć, sześćdziesiąt pięć, nie, może pięćset sześćdziesiąt albo pięćdziesiąt sześć…
Zwolnił do czterdziestu mil na godzinę, lecz i tak ledwie mignęła mu tablica z nazwą ulicy, na której widniało powtarzane przez niego słowo: ALEJA EUKALIPTUSOWA.
Wcisnął hamulec, obrócił kierownicę w lewo i wpadł w Aleję Eukaliptusową, najeżdżając na krawężnik na skrzyżowaniu. Ulica była zbyt wąska, by można ją nazwać aleją, odrobinę szersza od uliczki osiedlowej. Dylan nie zauważył, aby rósł tu choć jeden eukaliptus, ale z obu stron okalały ją drzewa laurowe i oliwne o fantastycznie węźlastych i wykrzywionych pniach i gałęziach, które w bursztynowym świetle latarń rzucały splątany jak gęsta wiklina cień. Eukaliptusy albo dawno powymierały, albo usunięto je wiele lat temu, a może nazwę ulicy nadał jakiś dendrologiczny ignorant.
Za drzewami stały skromne domy, stare, ale w większości dobrze utrzymane: ozdobione sztukaterią i przykryte półokrągłą dachówką pudełka, podmiejskie domki stylizowane na wiejskie, o prostych liniach, lecz bez charakteru, gdzieniegdzie dwupiętrowy budynek, który wyglądał, jakby przeniesiono go tu prosto z Ohio albo Indiany.
Dylan zaczął przyspieszać, lecz nagle z impetem zahamował, zatrzymując forda przed numerem 506. Na końcu ceglanego chodnika wznosił się piętrowy oszalowany dom z głęboką werandą od frontu.
Wyłączając silnik i odpinając klamrę pasa, Dylan nakazał: – Zostań z Shepem.
Jilly coś mu odpowiedziała, ale nie zrozumiał. Od tej chwili miał poruszać się pieszo, jednak pulsował w nim nie mniejszy niepokój i poczucie misji niż w trakcie szaleńczego zjazdu ze wschodniego pasa autostrady i odysei na zachód. Echo ciężko walącego serca niemal go ogłuszało. Nie miał głowy ani czasu prosić Jilly, aby powtórzyła.
Gdy otworzył drzwi, chwyciła go za połę koszuli hawajskiej. Trzymała mocno niczym gryf; jej palce zacisnęły się na tkaninie jak szpony.
Jej ładna twarz pociemniała od niepokoju, a czarnobrązowe oczy, przedtem jasne i bystre jak u czujnego orła, zamglił lęk. – Dokąd jechałeś? – zapytała ostro.
– Tutaj – odrzekł, wskazując oszalowany dom.
– Pytam o to, co było po drodze. Wyglądałeś na zupełnie nieprzytomnego. Zapomniałeś nawet, że siedzę obok.
– Nie zapomniałem – zaprzeczył. – Nie mam czasu. Zostań z Shepem.
Jej szponiasta dłoń próbowała go zatrzymać. – Co się dzieje?
– Niech mnie szlag, jeżeli wiem.
Być może nie oderwał palców Jilly od swojej koszuli z niezwykłą dla siebie brutalnością i być może jej nie odepchnął. Nie był pewien, w jaki sposób uwolnił się od uścisku, w każdym razie wysiadł z forda. Zostawiając otwarte drzwi, wyminął przód samochodu i ruszył w kierunku domu.
Na parterze panowała ciemność, ale zza firanek połowy okien na piętrze sączyło się światło. Ktoś był w domu. Dylan zastanawiał się, czy wiedzą o nim, czy na niego czekają – czy może jego pojawienie się na progu zupełnie ich zaskoczy. Może wyczuli instynktownie, że coś się zbliża, podobnie jak on czuł, że niewytłumaczalna siła przyciąga go do nieznanego miejsca.
Usłyszał jakiś odgłos, który zdawał się dobiegać z prawej, z boku domu.
W połowie drogi do werandy skręcił z chodnika z ułożonych w jodełkę cegieł. Przeciął trawnik i znalazł się na podjeździe. Przy ścianie domu dobudowano wiatę, która leciwego buicka kryła teraz przed gasnącym blaskiem księżyca, a w dzień przed żarem pustynnego słońca.
Rozgrzany metal stygł, tykając miarowo. Samochód przyjechał tu całkiem niedawno.
Zza wiaty, z tyłu domu, dobiegł metaliczny dźwięk, jak brzęk kluczy na kółku.
Mimo że nagląca potrzeba ruchu nie zmniejszyła się ani trochę, Dylan stał nieruchomo obok auta. Czekał, nasłuchując. Niepewny, co ma dalej robić.
Читать дальше