– Cheeseburgery, frytki, ciastka jabłkowe i koktajle waniliowe- powiedziała kobieta, dając dowód, że albo dobrze zapamiętała jego krótką wizytę w barze, albo ma fenomenalną pamięć.
Zamiast jej odpowiedzieć, Dylan podszedł do stołu i wziął jedną z opróżnionych puszek budweisera. Pod czaszką znów zawirowały świetliki, lecz usłyszał znacznie cichsze wyładowania elektryczne niż poprzednio, a spoczywającym za zaciśniętymi zębami językiem nie wstrząsnął żaden spazm.
– Proszę uciekać z domu – poradził kobiecie. – Nie jest tu pani bezpieczna. Szybko, niech pani idzie.
Nie wiedział, czy poszła, czy została, ponieważ mówiąc, upuścił puszkę na blat i odwrócił się. Nie obejrzał się przez ramię. Nie mógł.
Dziwaczna podróż, którą rozpoczął w fordzie i kontynuował pieszo, jeszcze się nie zakończyła. Otwarte drzwi za kuchnią prowadziły na korytarz, którego podłogę z desek przykrywał wytarty chodnik w róże. Dylan poczuł, jak tajemnicza siła znów pcha go w mrok, do niewiadomego przeznaczenia.
załamała ręce, jak gdyby chciała w ten sposób stłumić ich nerwowe drżenie. Spoglądając z zaskoczeniem na Jilly, poznała ją i powiedziała:
– To pani. Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne. – Był tu wysoki człowiek w koszuli hawajskiej? – zapytała bez wstępów Jilly.
Kobieta skinęła głową.
– Powiedział, że nie jestem tu bezpieczna. – Dlaczego nie?
– Mówił, żebym szybko uciekała z domu. – Dokąd poszedł?
Mimo wysiłków ręka trzęsła się jej bezwładnie, gdy pokazała otwarte drzwi prowadzące na korytarz – tunel cienia, na którego końcu majaczyło słabe różowe światło.
***
Stając przy wiacie, Jilly spojrzała wstecz na forda. Prześwitujące przez gałęzie oliwek światło latarń padało na sylwetkę Shepa, który siedział nieporuszony z tyłu, tam gdzie mu kazano.
Mijając buicka, pobiegła na tyły domu, wzbijając po drodze chmurę białych ciem, które wyfrunęły z trąconego przez nią krzewu kamelii o kwiatach pełnych i czerwonych jak panieńskie serca.
Drzwi były otwarte. W trójkącie padającego z kuchni światła widać było podłogę ganku pomalowaną na perłowoszary kolor i wyjątkowo czystą jak na ganek domu na pustyni.
Mimo zupełnie wyjątkowej sytuacji Jilly mogła przystanąć przed progiem i grzecznie zapukać we framugę otwartych drzwi. Jednak widok znajomej siwowłosej kobiety, która podnosiła słuchawkę telefonu zamontowanego na ścianie w kuchni, zaniepokoił ją i ośmielił, toteż prosto z ganku weszła na świeżo umyte linoleum w żółto-zieloną kratę.
Tuż przed wejściem Jilly kobieta wcisnęła na klawiaturze telefonu dziewiątkę, a potem jeden. Jilly wyjęła jej słuchawkę z dłoni i odłożyła, zanim zdążyła wybrać drugą jedynkę.
Gdyby kobieta wezwała policję, wkrótce zjawiliby się tu także mężczyźni w czarnych chevroletach.
Na twarzy dobrodusznej babci z kreskówek Disneya nie gościł już radosny uśmiech pogodnej sprzedawczyni hamburgerów. Znużona całym dniem pracy, zatroskana i zdezorientowana wydarzeniami, jakie rozegrały się w ciągu ostatniej minuty,
Idąc po różach, zielonych liściach i kolcach, Dylan mijał łukowate, przypominające wejścia do altany drzwi, kryjące ciemności, w których mogło rosnąć wszystko. Niepokoił go jeden pokój po prawej i dwa po lewej, mimo że nic go do nich nie pchało, a skoro impuls kazał mu iść dalej, mógł przypuszczać, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś przed nim, nie z boku.
Nie mial wątpliwości, że będzie musiał się zmierzyć z czymś niebezpiecznym. Tajemnicza siła, która kazała mu gnać przez ciemną Arizonę, na pewno nie przywlokła go tu, aby mógł znaleźć garniec złota, trudno było też sądzić, że ten dom jest jego ziemią obiecaną.
Od znaczka z żabą, przez klamkę samochodu, do puszki po piwie – Dylan szedł tropem dziwnej energii, jaką pozostawił dotyk siwowłosej kobiety.
Marjorie. Wiedział już, że miała na imię Marjorie, choć na swoim uniformie nie miała plakietki z imieniem.
Wpierw znaczek z żabą, później kuchnia – idąc tymi tropami, szukał Marjorie, bo w niewidzialnych śladach, jakie jej dotyk pozostawił na nieożywionych przedmiotach, odczytał przeznaczenie kobiety. Wyczul zerwane nici w splotach jej losu i skądś wiedział, że zostaną zerwane tu, dzisiejszego wieczoru.
Od dotknięcia częściowo zgniecionej puszki po piwie szedł już za nowym celem. Marjorie, nic o tym nie wiedząc, była ofiarą, gdy tylko weszła do domu; Dylan szukał jej niedoszłego mordercy.
Gdy mniej więcej zrozumiał, jak może wyglądać zbliżająca się konfrontacja, zdał sobie sprawę, że dalsze posuwanie się naprzód jest aktem brawury, jeśli nie szaleństwa, mimo to nie potrafił się cofnąć ani o krok. Ta sama siła, która kazała mu zawrócić z drogi do Nowego Meksyku i pędzić na zachód z prędkością przekraczającą sto mil na godzinę, zmuszała go do kontynuowania poszukiwań.
Korytarz prowadził do skromnie urządzonego przedpokoju, gdzie na niskim stoliku z ozdobną ażurową listwą stała szklana lampa nakryta abażurem z różowego jedwabiu. Stanowiła jedyne źródło światła, nie licząc lampy w kuchni, w którym było widać prowadzące na górę schody, jednak tylko do podestu. Kładąc dłoń na słupku poręczy u dołu schodów, Dylan znów poczuł trop drapieżnika, ten sam, który znalazł na puszce po piwie, z nieomylnością psa gończego, który zwietrzył uciekiniera. Ślady był zupełnie inne od tych, które Marjorie pozostawiła na znaczku z żabą i klamce samochodu – wyczuwał w nich zło, jak gdyby zostawił je przechodzący tędy duch samych mocy piekielnych.
Oderwał dłoń od słupka i przez chwilę patrzył na wypolerowaną krzywiznę drewna topolowego upstrzonego ciemnymi plamami, szukając fizycznych lub nadprzyrodzonych dowodów czyjejś obecności, ale bezskutecznie. Jego odciski palców i dłoni przykryły ślady linii papilarnych amatora piwa i choć gołym okiem nie można było zobaczyć żadnego owalu, łuku czy zwoju, technicy z laboratorium policyjnego za pomocą chemicznych utrwalaczy, proszku i odpowiedniego światła mogliby później znaleźć i uwidocznić niepodważalny dowód jego obecności.
Dylan był pewny istnienia odcisków palców – niemal niewidzialnych, a jednak pozwalających skazać człowieka za każdą zbrodnię, od kradzieży po morderstwo – tym łatwiej mógł więc uwierzyć, że dotykając czegoś, ludzie mogą pozostawić coś znacznie bardziej specyficznego, lecz równie rzeczywistego jak tłusty odcisk będący odwzorowaniem linii na skórze.
Chodnik w róże położony na środku schodów wyglądał na równie wytarty jak podobny w korytarzu. Wzór wydawał się bardziej wyrazisty, mniej było tu kwiatów, a więcej kolców, jak gdyby chciał zasygnalizować Dylanowi, że jego droga z każdym krokiem staje się coraz bardziej ciernista.
Wspinając się po schodach, choć rozsądek zdecydowanie odradzał mu wchodzenie na górę, Dylan przesuwał rękę po balustradzie. Pozostawione przez wrogą istotę ślady parzyły go w dłoń, iskrzyły po dotykiem jego palców, lecz przestały mu krążyć w głowie świetliki. Elektryczny syk również zupełnie ucichł, tak jak w kuchni, gdy tylko dotknął puszki po piwie, ustąpiły konwulsyjne drgawki języka. Przystosował się do tego osobliwego stanu, a jego umysł i ciało przestały się opierać nadprzyrodzonym doznaniom.
***
Nawet nieznani intruzi i świadomość zbliżającej się przemocy nie mogły zbyt długo tłumić naturalnej uprzejmości siwowłosej kobiety, bez wątpienia wzmocnionej motywacją wpajaną podczas szkolenia prowadzonego przez bar fast food, w którym pracowała. Wyraz niepokoju na jej twarzy ustąpił miejsca słabemu uśmiechowi, a ona wyciągnęła wciąż dygoczącą rękę.
Читать дальше