– Rien a faire - westchnął.
W garderobie, już z obnażonym torsem, wycierając ręcznikiem spoconą szyję, twarz, klatkę piersiową i pachy, Gabriel przejrzał się w lustrze i pofolgował własnej próżności, uświadamiając sobie, że jest młody, jest jednym z najmłodszych dyrygentów na świecie, ma zaledwie trzydzieści lat. Przez chwilę podziwiał swój orli profil, czarną, falującą czuprynę i nieskończenie zmysłowe usta. Śniadą, jakby lekko cygańską cerę, godną śródziemnomorskich i środkowoeuropejskich przydomków, jakie mu nadawano. Teraz włoży czarny sweter z golfem i ciemne spodnie, a na to hiszpańską pelerynę, która przywróci mu zuchwały wygląd „koba”, szybkiej jak błyskawica antylopy z prehistorycznych stepów, która nagle wybiegłaby na ulicę w srebrnej obroży podobnej do kryzy hiszpańskiego hidalga…
Jednakże, patrząc na siebie, aby się podziwiać (i uwodzić siebie samego) w lustrze, ujrzał coś, co nie było jego własnym napuszonym odbiciem: zobaczył, przysłaniającą je, twarz kobiety, tej kobiety, tej bardzo dziwnej kobiety, która odważyła się zaznaczyć swą indywidualność w samym centrum muzycznego wszechświata Hectora Berlioza i Gabriela Atlana-Ferrary.
Była to zjawa wręcz nieprawdopodobna. Lub może tylko trudna do zrozumienia. Zaakceptował ją. Chciał ją znów zobaczyć. Ta myśl zaniepokoiła go, a potem prześladowała, gdy wychodził nocą podczas niemieckich nalotów na Londyn; nie była to pierwsza wojna i nie pierwszy strach w tej wiecznej walce pod hasłem „człowiek – człowiekowi – wilkiem”, ale przedzierając się przez tłum ludzi czekających w kolejce przed wejściem do metra przy akompaniamencie wycia syren, powiedział sobie, że te skupiska zakatarzonych urzędników, zmęczonych sprzątaczek, matek z dziećmi na ręku, starców ściskających w dłoniach termos, dzieci ciągnących ze sobą kapy z łóżek – cały ten pochód wyczerpanych ludzi o zaczerwienionych z bezsenności oczach i skórze to coś wyjątkowego, nienależącego do „historii” wojen, tylko do niepowtarzalnej aktualności tej wojny. Kim był on sam w mieście, gdzie w ciągu jednej nocy mogło zginąć tysiąc pięćset osób? Kim był w tamtym Londynie, w którym bombardowane domy handlowe wystawiały szyldy z napisem BUSINESS AS USUAL? Czym był, kiedy wychodził z teatru na Bow Street, zabezpieczonego workami z piaskiem? Patetyczną postacią, schwytaną w sidła mrożącego krew w żyłach strachu, gdy pocisk trafił w wystawę sklepową? Rżeniem konia, który spłoszył się na widok płomieni i czerwonej łuny oświetlającej kulące się, zalęknione miasto?
Szedł w stronę swego hotelu na Piccadilly, do Regent's Palace, gdzie czekało na niego wygodne łóżko i możność zapomnienia o wszystkim, co zapewne usłyszałby, przepychając się przez tłum stłoczonych ludzi.
– Nie marnuj szylinga na wrzucanie go do gazomierza.
– Chińczycy są wszyscy tacy sami, jak ich odróżnić?
– Prześpimy się razem, nie jest tak źle.
– Tak, ale razem z kim? Wczoraj wypadło mi spanie ze znajomym rzeźnikiem.
– No tak, my, Anglicy, jesteśmy już od szkolnych lat przyzwyczajeni do sadystycznych kar.
– Dzięki Bogu, dzieciaki wyjechały na wieś.
– Nie masz się czym cieszyć, zbombardowali Southampton, Bristol, Liverpool.
– A w Liverpoolu nie było nawet obrony przeciwlotniczej, co za zaniedbanie.
– A wszystkiemu w tej wojnie winni Żydzi, jak zwykle.
– Spadły bomby na Izbę Gmin, opactwo w Westminsterze, Tower, czy nie dziwne, że twój dom jeszcze stoi?
– Jesteśmy cierpliwi, towarzyszu, bardzo cierpliwi.
– I potrafimy pomagać sobie nawzajem jak nigdy, towarzyszu.
– Jak nigdy.
– Dobry wieczór, panie Atlan – powiedział pierwszy skrzypek owinięty prześcieradłem, którego już nie miał użyć tej zimnej nocy. Wyglądał jak upiór, co się ulotnił z kantaty z Fausta.
Gabriel z godnością skinął mu głową, ale w tym momencie zaskoczyła go najbardziej wyzuta z godności potrzeba. Musiał się wysiusiać, nie wytrzyma dłużej. Złapał taksówkę, by jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Taksówkarz uśmiechnął się miło do niego.
– Po pierwsze, panie gubernatorze, to ja już sam się pogubiłem, gdzie co jest w tym mieście. A po drugie, na ulicach jest pełno szkła, a opon ze świecą szukać. Bardzo mi przykro, panie gubernatorze, tam, dokąd pan idzie, już wszystko się zawaliło.
Skręcił do pierwszego napotkanego zaułka spośród wielu, jakie znajdują się między Brewer's Yard i Martin's Lane, przesiąknięte zapachem frytek, baraniny duszonej w smalcu i nieświeżych jaj. Miasto miało oddech kwaśny i melancholijny.
Odpiął sobie rozporek, wyjął na wierzch członek i, z westchnieniem ulgi, zaczął siusiać.
Czyjś dźwięczny śmiech kazał mu się obejrzeć i zatrzymać strumyk moczu.
Ona patrzyła na niego czule, z szacunkiem i z rozbawieniem. Śmiała się, stojąc u wylotu uliczki.
– Sancta Maria, ora pro nobis! - krzyknęła wówczas ta kobieta, przestraszona jak ktoś, kogo ściga bestia o twarzy chłostanej skrzydłami nocnych ptaków i uszach poranionych kopytami koni cwałujących po niebie, które zsyła na ziemię krwawy deszcz…
Bała się. Londyn, ze swymi podziemnymi przystankami, był z pewnością bezpieczniejszym miejscem niż pole pod gołym niebem, wystawione na niepogodę.
– No to czemu wysyłacie dzieci na wieś? – zapytał ją Gabriel, manewrując z wielką szybkością żółtym MG z opuszczoną mimo chłodu i wiatru plandeką.
Ona nie użalała się nad sobą. Rude włosy przewiązała jedwabną apaszką, aby nie opadały jej na twarz przy silnym wietrze – tak jak skrzydła tamtych czarnych ptaków w operze Berlioza. Maestro mógł sobie mówić, co chciał, ale czy oddalając się od stolicy i zmierzając ku morzu, nie zbliżali się, tak czy inaczej, do Francji, do Europy okupowanej przez Hitlera?
– Przypomnij sobie Skradziony list Poego. Najlepsza kryjówka to nie ukrywać się. Jeżeli będą nas szukać, sądząc, że zniknęliśmy, nigdy nas nie znajdą w miejscu najbardziej widocznym.
Nie ufała artyście, który prowadził odkryty samochód z taką samą brawurą i rozluźnieniem, z jakimi dyrygował orkiestrą. Tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że on również jest człowiekiem praktycznym, a nie tylko long haired musician – długowłosym muzykiem – jak wówczas ich nazywano w świecie angloamerykańskim: był to synonim niemal kretyńskiej rozrywki.
Przestała już myśleć o nadmiernej szybkości, nie zwracała uwagi na autostradę i zapomniała o strachu, aby uświadomić sobie, gdzie się znajduje, pozwalając się unieść wrażeniu pełni, która przyznawała rację Gabrielowi – „Natura trwa, podczas gdy miasto umiera” – i zachęcała ją do chłonięcia wszystkimi zmysłami zatopionych przydrożnych ogrodów, lasów, zapachu zeschłych liści i rosy kapiącej z wieloletnich roślin. Miała wrażenie, że jakaś życiowa siła, ogromna niczym wielka rzeka bez początku i końca, niezwyciężona i odżywcza, płynie tam ze swobodą bliską występnemu szaleństwu, którą, tylko istota ludzka wprowadza na łono natury. – Słyszysz sowy? – Nie, silnik strasznie hałasuje.
Gabriel roześmiał się.
– Cechą dobrego muzyka jest umiejętność słuchania wielu głosów jednocześnie. I wszystkich trzeba słuchać z należytą uwagą.
Niechby się wsłuchała w głosy sów. Były nie tylko świecami podczas nocy spędzanych na wsi, lecz także pełniły rolę sprzątaczek.
– Wiedziałaś, że sowy wyłapują więcej myszy niż jakakolwiek pułapka? – raczej stwierdził, niż zapytał Gabriel.
Читать дальше