Krzycząc, zbliżasz się do dzikich zwierząt i do ptaków, które odtąd będą twoimi jedynymi towarzyszami, a ty, pod wpływem wewnętrznego impulsu, wydasz z siebie głos łagodny, leśny, morski, górski, rzeczny, podziemny: twój śpiew, a-nel, pozwoli ci uciec od brutalnego chaosu całego twego życia, unicestwionego jednym ciosem wskutek zdarzeń, nad którymi nie panujesz i których nie rozumiesz, ale które sprawiły, że czujesz się winna; podsumowujesz je wszystkie i wykluczasz swą czworonożną matkę mieszkającą w lesie, swego pięknego małżonka, który był twoim bratem, starszego brata, następcę tronu, zmarłego, zanim umarł tą śmiercią, jaką miało przynieść mu dalsze życie, wykluczasz także zamordowanego ojca, odartego z chęci życia i pozbawionego życia przez okrutnego syna uzurpatora; wykluczasz ich wszystkich prócz siebie samej, ty jesteś wcieleniem winy, a-nel, ty jesteś odpowiedzialna za okaleczenie twojej własnej córki, ale nie wrócisz tam, żeby prosić o wybaczenie, odzyskać dziecko, powiedzieć małej dziewczynce, że jesteś jej matką, aby tej małej nie zdarzyło się to, co tobie, rozłączonej na zawsze z matką, z twoją matką, z twoim ojcem, z braćmi, z twym zmarłym bratem, z twym porzuconym kochankiem… Tak więc powracasz, przemierzając zamarznięte morze, wracasz na tę plażę, gdzieście się spotkali, a stamtąd ku okrytym lodem dolinom, a potem do jaskini z malowidłami ne-ela, i tam, a-nel, padasz na kolana i kładziesz swą matczyną dłoń na odcisku małej rączki nowo narodzonej dziewczynki, twojej córki, i płaczesz, przysięgasz, że ją odzyskasz, że znów będzie to twoja córka, że ją wyrwiesz z tamtego świata, świata przemocy, oszustw, okrucieństwa i tortur, uwolnisz spod władzy mężczyzn i zemścisz się na wszystkich, aby wypełnić wobec swej córki matczyny obowiązek i przeżyć z nią razem to życie, którego nie mogłyście mieć dzisiaj, ale które będziecie miały pewnego dnia, może jutro.
Śniło jej się, że lód zaczyna się cofać, odsłaniając ogromne skały i pokłady gliny. Powstały nowe jeziora w górach wyrzeźbionych przez śnieg. To jest nowy krajobraz: wyżłobione przez wodę skały i nagromadzone głazy. Pod lodem pokrywającym jezioro miota się niewidzialna burza. Senne urojenie przekształca się w łańcuch. Pamięć staje się wodospadem, który może ją pogrążyć, utopić… Inez Prada budzi się z krzykiem.
Nie jest w jaskini. Jest w apartamencie hotelu „Savoy” w Londynie. Ukradkiem zerka na telefon, notes, na hotelowe ołówki, chce się upewnić: gdzie jestem? Śpiewaczka operowa często nie wie ani gdzie jest, ani skąd się wzięła w tym czy innym miejscu. Jednak tutaj wszystko wygląda jak wnętrze komfortowej jaskini, wszystko chromowane i niklowane: łazienka, oparcia krzeseł. Futryny połyskują srebrzyście i działają kojąco na smutny widok rzeki, niewykorzystanej należycie, żółtawej, która zdaje się odwracać tyłem do miasta (a może to miasto nie chce zwrócić się twarzą do rzeki?). Tamiza jest zbyt szeroka, aby płynąć przez samo serce miasta, tak jak Sekwana. Oswojona, będąca spóźnionym odbiciem piękna rzeki i urody Paryża. Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana…
Inez rozsuwa zasłony i patrzy na nieciekawą, powoli płynącą Tamizę, z jej orszakiem frachtowców i holowników, krążących w pobliżu szkaradnych szarych budowli: magazynów albo niewykorzystanych wskutek marnotrawstwa nieużytków. Miał rację Dickens – tak bardzo kochał swoje miasto! – gdy zapełnił tę rzekę trupami ofiar, zamordowanych, a następnie obrabowanych o północy przez bandytów…
Londyn odwraca się tyłem do swej rzeki, a ona zaciąga z powrotem zasłony. Wie, że ten ktoś, kto puka w tej chwili do drzwi, to Gabriel Atlan-Ferrara. Minęło prawie dwadzieścia lat, odkąd razem brali udział w wystawianiu Potępienia Fausta w Meksyku, a teraz mają powtórzyć ten spektakl w Covent Garden, ale – tak samo jak wówczas, kiedy pracowali nad tym w Pałacu Sztuk Pięknych – oboje chcieli najpierw umówić się na prywatne spotkanie. Od roku 1949 aż do 1967. Ona miała dwadzieścia dziewięć, on trzydzieści osiem lat. Teraz ona ma czterdzieści siedem, on pięćdziesiąt sześć, oboje będą się zapewne czuli trochę jak duchy własnej młodości albo może okaże się, że tylko ciało się starzeje i więzi na zawsze młodość we wnętrzu tego niecierpliwego widma, które nazywamy „duszą”.
Ich spotkania – wyznaczali je sobie mimo długich okresów niewidzenia się – stawały się w ten sposób hołdem nie tylko dla młodości obojga, ale również dla osobistej prywatności i współpracy artystycznej. Ona – i chciała wierzyć, że on także – myślała całkiem poważnie, że tak właśnie ułożyły się ich wzajemne stosunki.
Gabriel zmienił się bardzo nieznacznie, ale były to zmiany korzystne. Szpakowate włosy, długie i rozwichrzone jak zawsze, łagodziły jego nieco barbarzyńskie rysy – tę śródziemnomorską mieszankę rasową, jaką było połączenie krwi prowansalskiej, włoskiej, cygańskiej, a może też północno-afrykańskiej (Atlan, Ferrara) – rozjaśniały kolor skóry i sprawiały, że szerokie czoło mistrza nabierało jeszcze szlachetniejszego wyrazu. Nie miał już jednak w sobie tej nieoczekiwanej drapieżnej siły, którą kiedyś zdradzały ruchliwe nozdrza i mimika, bo nawet kiedy się uśmiechał – a dziś przyszedł w wyjątkowo dobrym humorze – jego uśmiech wyglądał jak grymas dużych, pełnych okrucieństwa warg. Głębokie bruzdy na policzkach i w kącikach ust miał zawsze, tak jakby rany, zadane mu przez muzykę, nigdy się nie zabliźniły. Nie było to nic nowego. A kiedy zdjął czerwony szalik, ukazała się najbardziej rzucająca się w oczy oznaka podeszłego wieku: zwiotczała, obwisła skóra na szyi, mimo że mężczyźni – uśmiechnęła się Inez – goląc się codziennie, mogą przynajmniej w naturalny sposób usuwać łuski gada, któremu na imię „starość”.
Najpierw przyjrzeli się sobie.
Ona zmieniła się bardziej, kobiety zmieniają się w większym stopniu niż mężczyźni, szybciej, jakby dla wyrównania przedwczesnej dojrzałości płciowej, nie tylko fizycznej, ale umysłowej, intuicyjnej… Kobieta wie więcej i zdobywa wiedzę o życiu szybciej niż leniwy mężczyzna, który niechętnie wyrasta z dzieciństwa. Jest wiecznym młodzieniaszkiem albo, co gorsza, starym dzieckiem. Kobiet niedojrzałych jest niewiele, ale wiele jest chłopaczków przebranych za mężczyzn.
Inez umiała dbać o znaki szczególne swej tożsamości. Natura wyposażyła ją w bujne rude włosy, które mogła z czasem dyskretnie farbować na kolor z lat młodości, nie zwracając niczyjej uwagi. Wiedziała doskonale, że nic tak nie podkreśla zaawansowanego wieku jak wciąż nowe fryzury. Ilekroć kobieta zmienia fryzurę, dodaje sobie kilka lat. Inez postanowiła, że jej rude jak płomień włosy, nieco nastroszone, co było ich wrodzoną cechą, staną się teraz przedmiotem jej kunsztu; ta ognista czupryna będzie znakiem szczególnym, kontrastującym z nieoczekiwanie czarnymi oczyma, czarnymi, a nie zielonymi, jakie zwykle mają osoby rudowłose. Gdyby z wiekiem ich blask został przyćmiony, operowa śpiewaczka wiedziała, co ma zrobić, żeby błyszczały jak dawniej. Farba, która u innej kobiety wydawałaby się nazbyt wyzywająca, na włosach diwy Inez Prada była przedłużeniem albo zapowiedzią występów w operach Verdiego, Belliniego, Berlioza…
Patrzyli przez chwilę na siebie, aby się rozpoznać, a także aby się „obwąchać”, jak powiedziała ona, używając jednego ze swych potocznych meksykanizmów, a potem wyciągnąć do siebie ramiona i mówić sobie nawzajem „nie zmieniłeś się” (albo „nie zmieniłaś”), „jesteś taki (taka) jak zawsze, wygrałeś walkę z własnym wiekiem, jakie dystyngowane te szpakowate włosy”… A poza tym mieli oboje na tyle wyrobiony smak, żeby zachować klasyczny styl ubierania się – ona była w bladoniebieskim peniuarze, w którym taka gwiazda jak Inez mogła przyjmować gości zarówno w domu, jak i w garderobie teatralnej; on zaś miał na sobie czarny garnitur, który, tak czy owak, bliski był modzie ulicznej w swinging London 1967, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że nigdy w młodości nie przebraliby się w młodzieżowy strój, jak wielu śmiesznych staruszków – nie-chcących pozostać w tyle za „rewolucją” lat sześćdziesiątych – co porzucili nagle swe garnitury „biznesmenów”, aby pojawić się z ogromnymi bakami (i łysiną) w marynarce „mao” i w prążkowanych marynarskich spodniach; czy też jak owe szacowne damy w dojrzałym wieku, paradujące w pantoflach na niebotycznych platformach i w minispódniczkach, spod których wyzierają zniszczone nogi, całe w żylakach, jakich nie zdołają zakryć nawet różowe pod-kolanówki.
Читать дальше