No tak, wezmą niezmiernie oryginalny apartament, zaśmiecony (według słów Owena) suszonymi kwiatami, umeblowany sztampowymi meblami, ozdobiony wiejskimi girlandami i kiczowatymi obrazkami przedstawiającymi żywe konie, martwe ptaki i dziewiętnastowieczne dzieci o szklanych oczach.
– Nie jest to chyba najlepsza kryjówka.
– Nie wygląda na to, że on przebędzie nawet połowę drogi do Ridge-ton, nie mówiąc już o tym, że przecież nie znajdzie hotelu, w którym zamieszkamy… Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle ma zamiar nas szukać. Poza tym Gospoda znajduje się zaledwie o dwie mile stąd. A ja nie chcę za bardzo oddalać się od domu.
– Musimy skończyć tamę i oklejanie okien.
Owen milczał przez chwilę. A potem zapytał z roztargnieniem:
– Jak myślisz, gdzie on jest?
– Ja się stąd nie ruszę, dopóki nie skończymy tej tamy. Te worki z piaskiem…
Oczy Owena zabłysły.
– Dlaczego się ze mną sprzeczasz?
Lis zamrugała. Nauczyła się znosić jego humory. Wiedziała, że zwykle wyładowywał się nie na tym, na kim trzeba. Był teraz zły, to prawda, ale nie na nią, tylko na szeryfa. Przeważnie Lis reagowała gniewem na«jego gniew. Ale dzisiaj nie podniosła głosu. Nie miała jednak zamiaru mu ustąpić.
– Ja się nie sprzeczam. Możemy pójść do hotelu. Ale ja nie ruszę się stąd, dopóki nie zostanie ułożona przynajmniej jeszcze jedna warstwa worków, gruba co najmniej na stopę.
Wzrok Owena skierował się znów na jezioro, gdy tymczasem ona spojrzała na list leżący na ladzie kuchennej. Wzięła go, wygładziła papier, a potem złożyła na czworo. Papier zaszeleścił, a ten szelest nie wiadomo dlaczego przywiódł jej na myśl szelest wysuszonej skóry. Lis wzdrygnęła się i rzuciła list na kupkę rachunków, które zamierzała schować do teczki.
Włożyła kurtkę. Czy Owen ustąpi, czy ma zamiar się kłócić? Nie potrafiła przewidzieć jego reakcji i poczuła, że ze zdenerwowania zaczynają boleć żołądek.
– To nie powinno zająć więcej niż godzinę – powiedziała ostrożnie. Ale on milczał.
– Myślisz, że przez ten czas ułożymy wystarczającą liczbę worków? Owen w końcu odwrócił się od okna i powtórzył jej pytanie:
– Czy przez godzinę ułożymy wystarczającą liczbę worków?
– No tak, przez godzinę. Ja jestem pewna, że tak. Zdziwił ją jego spokój.
– Zresztą uważam – dodała – że nie będzie tak źle, jak zapowiadają. Znasz tych tutejszych meteorologów. Zawsze podnoszą fałszywy alarm…
Kierowca minął restaurację i bardzo powoli wprowadził ogromną ciężarówkę na parking. Zahamował i wyłączył silnik, a potem pochylił się nad mapą. Ustalenie, że znajdzie się w Bangor na drugi dzień przed czwartą po południu, zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Przy swojej inteligencji powinien był to obliczyć prędzej.
Był młody. Na głowie nosił czapkę z napisem Dolphins założoną daszkiem do tyłu, a na nogach buty Nike'i. W jego magnetofonie tkwiła taśma z muzyką grunge. Miał też sześć innych z rapem i hip-hopem (był to sekret, którego nie zdradzał nikomu z rodziny). Wyszedł z szoferki, zatrzymując się na chwilę na stopniu, przy bocznym lusterku, i widząc – ku własnemu zmartwieniu – konstelację trądzikowych wyprysków na policzku, a potem zeskoczył na ziemię. Znajdował się w połowie drogi do baru, kiedy za jego plecami rozległ się jakiś głos.
– Hej, szoferuniu!
I nagle obok niego pojawił się potężnej budowy mężczyzna o nogach jak pnie drzew. Kierowca zatrzymał się i zdumiony spojrzał w błyszczącą od potu okrągłą twarz. Zobaczył, że mężczyzna uśmiecha się szeroko i że ma pianę na ustach, a także że jego oczy zdradzają podniecenie równe podnieceniu dziecka grającego w piłkę.
– Sie ma – bąknął kierowca.
Potężny mężczyzna zmieszał się nagle. Wyglądało na to, że zastanawia się, co powiedzieć.
– Niezła maszyna – stwierdził wreszcie, nie patrząc jednak na ciężarówkę, tylko na kierowcę.
– Mhm. Dzięki za uznanie. Przepraszam, ale jestem wykończony i muszę coś przegryźć.
– Aha, przegryźć. Oczywiście. Szczęśliwa siódemka. Widzisz? Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… – Wskazywał ręką pojazdy stojące na parkingu. – Siedem.
Poprawił tweedową czapkę, która tkwiła na jego przypominającej kulę bilardową głowie. Wyglądało na to, że jest łysy. Kierowca pomyślał więc, że może to skinhead-nazista.
– Tak, szczęśliwa siódemka – przyznał i roześmiał się trochę zbyt głośno.
– O ho ho. To już osiem.
Potężny facet wskazał następną ciężarówkę wjeżdżającą właśnie na parking. Jego usta wykrzywiły się w dziwnym uśmiechu.
– Zawsze jakiś skurwysyn wszystko popsuje.
– To się zdarza.
Kierowca ciężarówki doszedł do wniosku, że mógłby przyspieszyć i wyprzedzić tego przygłupa, jednak powstrzymywały go dwie rzeczy: strach, że wyjdzie na idiotę w oczach innych kierowców, oraz obawa, że ten przy-głup mu przyłoży.
– No tak, dobranoc panu – powiedział i skierował się do baru. Oczy potężnego faceta zabłysły. Wydawał się zmartwiony.
– Zaraz, zaraz. Poczekaj! – zawołał. – Jedziesz na wschód, szofe-runiu?
Młody człowiek podniósł wzrok i spojrzał w jego mroczne oczy.
– Ja się nie nazywam „szoferunio" – zaprotestował ostrożnie.
– Ja jadę do Bostonu. To kolebka naszego kraju. Naprawdę muszę się dostać do Bostonu.
– Przykro mi, ale nie mogę pana podrzucić. Pracuję dla…
– Podrzucić? – zapytał potężny mężczyzna z zaciekawieniem. – Podrzucić?
– No tak. Nie mogę pana podwieźć. No, wie pan, co mam na myśli. Pracuję w pewnej firmie i straciłbym pracę, gdybym to zrobił.
– A to pech.
– W naszej firmie jest taki przepis.
– No to co ja mam zrobić?
– Ludzie nie lubią, kiedy ktoś prosi o podwiezienie na parkingu? – Nie było to właściwie pytanie, ale chłopak był zbyt przestraszony, żeby powiedzieć to temu człowiekowi tonem twierdzącym. – Może pójdzie pan na szosę i spróbuje zatrzymać kogoś?
– Na szosę? Zatrzymać kogoś?
– Tak. Podniesie pan kciuk i zatrzyma kogoś. Może ktoś pana weźmie.
– Aha. No tak. Mógłbym tak zrobić. Czy dostanę się w ten sposób do Bostonu?
– Widzi pan tamte światła? To szosa numer 118. Ona skręca w lewo, czyli na północ. Dostanie się pan nią na Międzystanową, a tą dostanie się pan szybko do Bostonu.
– Dzięki, szoferuniu. Niech cię Bóg ma w opiece. Tak, na szosę i podnieść kciuk.
Potężny mężczyzna ruszył biegiem przez parking. Sadził naprzód niezdarnymi susami. Kierowca zmówił krótką modlitwę dziękczynną. Dziękował Bogu za to, że uszedł z życiem, a także za to, że ma świetną historię do opowiedzenia innym kierowcom. Świetną bez żadnego koloryzowa-nia.
Peter Grimes wrócił do gabinetu dyrektora szpitala i usiadł przed biurkiem.
– Więc co on zrobił? – zapytał Adler, jak gdyby podejmując dopiero co przerwaną rozmowę.
– Słucham?
Adler postukał palcem w zieloną papierową teczkę.
– Tu jest sprawozdanie pielęgniarki z dyżuru. Hrubek miał prawo przebywać na Oddziale C. Miał prawo chodzić po terenie. On po prostu wszedł sobie do kostnicy. Tak, dostał się tam tak po prostu. No i wszedł do zamrażarki. O Boże, Boże drogi. Jest źle, Peter, jest źle.
W gabinecie było chłodno i Adler miał teraz na sobie beżowy rozpinany sweter. Mały palec jednej ręki trzymał w jego dolnej dziurce.
– Ja wiem, dlaczego tak się stało – oświadczył Grimes. – On brał udział w programie Dicka Kohlera.
Читать дальше