O wasze spokojne myśli modły zanoszę,
Rzekłem słowami żywego lub żywych.
Jakiż podarek, pytam, mam przynieść dziś.
Zanim zapłaczę i odejdę?
Bierz, odparli, dębinę i wawrzyn.
Zabierz nasz łzawy los i żyj
Niczym rozrzutny kochanek.
O jedno prosimy, To, czego dać nie możesz.
Mówiła spokojnie, jej słowa przetworzone przez głośniki odbiły się dudniącym echem, a w tle słychać było szumiący dźwięk, który przypominał wiejący w dali wiatr. Przypomniały mi się historie o duchach, gdzie głosy zmarłych docierały do kochających ich bliskich z trzeszczących odbiorników radiowych czy telefonów, zrodzone gdzieś na zagubionych długościach fal biegnących przez pustkę wszechświata. Technik delikatnie poruszył tajemnicze guziki i suwaki.
– Dziękujemy, Maddox, jesteśmy wzruszeni – powiedział O’Kelly, gdy technik był już zadowolony. – Dobra, oto osiedle. – Klepnął dłonią w mapę zrobioną przez Sama. – Będziemy w furgonetce zaparkowanej przy Knocknaree Crescent, pierwsza ulica w lewo za wjazdem. Maddox, ty pojedziesz na swoim skuterze, zaparkujesz przed domem Devlinów i wyciągniesz dziewczynę na spacer. Wyjdziecie tylną bramą i skręcicie w prawo, w przeciwną stronę, niż znajdują się wykopaliska, potem znów w prawo, wzdłuż muru i na główną drogę, a następnie ruszycie z powrotem w stronę głównej bramy. Jeśli w jakimś momencie zmienicie trasę, powiedz to do mikrofonu. Podawaj lokalizację tak często, jak się da. Kiedy, Jezu, o ile ją pouczysz i zdobędziesz wystarczającą ilość informacji, żeby ją aresztować, zrób to. Jeśli uznasz, że cię rozgryzła, albo nic z tego nie wychodzi, wykręć się i zmykaj. Jeśli będziesz potrzebowała wsparcia, powiedz, a my wkroczymy. Jeśli będzie miała broń, poinformuj nas, powiedz: Odłóż ten nóż, coś w tym rodzaju. Nie masz świadków, więc nie wyciągaj broni, chyba że nie będziesz miała wyjścia.
– Nie biorę broni – powiedziała Cassie. Odpięła kaburę i podała Samowi, a następnie podniosła ręce. – Sprawdź mnie.
– Po co? – Sam ze zdziwieniem wpatrywał się w broń.
– Czy nie mam broni. – Spojrzała ponad jego ramieniem. – Gdyby cokolwiek powiedziała, to będzie twierdzić, że trzymałam ją na muszce. Sprawdź też mój skuter, zanim na niego wsiądę.
***
Do dziś nie wiem, jak udało mi się dostać do furgonetki. Prawdopodobnie dlatego, że chociaż byłem w niełasce, nadal pozostawałem partnerem Cassie, a dla tego związku niemal każdy detektyw ma ogromny i głęboko zakorzeniony szacunek. Prawdopodobnie stało się tak dlatego, że zastosowałem wobec O’Kelly’ego pierwszą technikę, której uczy się każdy niemowlak: jeśli będziesz kogoś pytać wystarczająco długo, podczas gdy ta osoba stara się pracować nad czymś innym, to prędzej czy później powie „tak", żebyś się zamknął. Byłem zbyt zdesperowany, żeby przejmować się upokorzeniem. Prawdopodobnie zdał sobie sprawę, że jeśli odmówi, wezmę samochód i pojadę tam sam.
Wsiedliśmy do furgonetki, która wyglądała jak jeden z tych złowieszczych samochodów bez okien występujących w reportażach o pracy policji, z boku miała logo i nazwę fikcyjnej firmy budowlanej. Wewnątrz było jeszcze gorzej, dokoła walały się czarne, grube kable, wszędzie pełno było syczącego i mrugającego światełkami sprzętu, nad głowami wisiała słaba żarówka, materiał dźwiękoszczelny nadawał samochodowi wygląd wyłożonej materacami celi. Prowadził Sweeney, Sam, O’Kelly, technik i ja siedzieliśmy w milczeniu z tyłu. O’Kelly wziął ze sobą termos z kawą i coś w rodzaju lepkich drożdżówek, które jadł dużymi, metodycznymi kęsami, wyraźnie bez przyjemności. Sam zeskrobywał niewidzialną plamę z kolana. Ja wyłamywałem sobie palce do chwili, gdy zdałem sobie sprawę, jak bardzo musi to być irytujące, więc zacząłem się skupiać na ignorowaniu potrzeby zapalenia papierosa. Technik rozwiązywał krzyżówkę w „Irish Times".
Zaparkowaliśmy na Knocknaree Crescent, a O’Kelly zadzwonił do Cassie. Była w zasięgu, głos dobiegający z głośników brzmiał spokojnie.
– Maddox.
– Gdzie jesteś? – zapytał O’Kelly.
– Właśnie wjeżdżam na osiedle. Nie chciałam się kręcić w kółko.
– Zajęliśmy pozycję. Ruszaj.
Krótka pauza i w chwilę później usłyszeliśmy Cassie.
– Tak jest. – Rozłączyła się.
Usłyszałem zapuszczany silnik vespy, potem dziwny efekt stereo, kiedy minutę później przejechała zaledwie kilka metrów od nas. Technik złożył gazetę i minimalnie zmienił ustawienie sprzętu, naprzeciw mnie O’Kelly wyjął z kieszeni torebkę z landrynkami i oparł się o ścianę.
Z głośników dobiegły nas kroki, odległy, dźwięczny gong do drzwi. O’Kelly pomachał torebką z cukierkami w naszym kierunku, gdy okazało się, że brak chętnych, wzruszył ramionami i wyłowił landrynkę.
Skrzypnięcie otwieranych drzwi.
– Pani detektyw Maddox – odezwała się Rosalind, w jej głosie było słychać niezadowolenie. – Obawiam się, że w obecnej chwili jesteśmy bardzo zajęci.
– Wiem – odpowiedziała Cassie. – Bardzo mi przykro, że zawracam głowę. Ale czy mogłabyś… czy byłaby szansa, żebyś ze mną przez chwilę porozmawiała?
– Miała już pani swoją szansę. Zamiast tego obraziła mnie pani i zepsuła cały wieczór. Wolałabym, żeby już więcej mi pani nie zawracała głowy.
– Przepraszam. Nie chciałam, nie powinnam była tego robić. Ale nie o to chodzi. Ja tylko… muszę cię o coś poprosić.
Cisza, wyobraziłem sobie, jak Rosalind przytrzymuje drzwi i mierzy ją wzrokiem, a spięta Cassie spogląda w górę, trzymając ręce głęboko w kieszeniach zamszowej marynarki. W tle dał się słyszeć głos Margaret. Rosalind burknęła:
– To do mnie, mamo. – Drzwi się zatrzasnęły. – I? – zapytała.
– Czy mogłybyśmy… – Szelest, to Cassie nerwowo się poruszyła. – Czy mogłybyśmy się przespacerować? Chodzi o sprawę osobistą.
To musiało Rosalind zainteresować, ale ton jej głosu się nie zmienił.
– Właśnie miałam wychodzić.
– Tylko pięć minut. Możemy się przejść wokół osiedla albo gdzie indziej… Bardzo proszę, panno Devlin. To ważne.
W końcu westchnęła.
– W porządku. W sumie to mogę pani poświęcić kilka minut.
– Dzięki – powiedziała Cassie – jestem bardzo wdzięczna. – Usłyszeliśmy, jak idą chodnikiem, dobiegło nas płynne, zdecydowane stukanie obcasów Rosalind.
Był uroczy poranek, lekki, słońce wysuszyło już wczorajszą mgłę, ale na trawie pozostały jeszcze delikatne opary unoszące się ku błękitowi nieba. Dobiegał do nas głośny świergot kosów, skrzypienie tylnej bramy osiedla, a także odgłos kroków Cassie i Rosalind na mokrej trawie na skraju lasu. Pomyślałem o tym, jak pięknie muszą wyglądać dla kogoś stojącego z boku: Cassie z rozwianymi włosami i spokojna, Rosalind blada i szczupła jak bohaterka poematu, dwie dziewczyny we wrześniowy ranek, nad ich głowami żółcą się i czerwienią liście, a spod nóg umykają króliki.
– Czy mogłabym cię o coś prosić? – spytała Cassie.
– Chyba po to się spotkałyśmy – znacząco odparła Rosalind, w jej głosie słychać było delikatną naganę, najwyraźniej Cassie marnowała jej cenny czas.
– Tak. Przepraszam. – Cassie nabrała powietrza. – Okay, tak się zastanawiałam, skąd wiesz o…
– Tak? – grzecznie wtrąciła się Rosalind.
– O mnie i o detektywie Ryanie. – Cisza. – Że mamy… że mamy romans.
Читать дальше