Tom Jameson nie ustępował w tym innym wydawcom i do obsługi śledztwa oddelegował aż czterech reporterów. Nie mógł jednak nie zauważyć, że Jim Stevens nie jest w najlepszej formie. Wydawał się mało zaangażowany w całą sprawę – co u dziennikarza nigdy nie jest dobrym symptomem. Jamesona to zaniepokoiło. Stevens był jego najlepszym reporterem, był znakiem firmowym gazety. Trzeba będzie wkrótce z nim porozmawiać.
W miarę rozwoju śledztwa i coraz większego zainteresowania mediów kontakty Johna Rebusa z Gill Templer ograniczały się do rozmów telefonicznych i przypadkowych spotkań w komendzie lub jej pobliżu. Rebus niemal nie zaglądał do swojego starego biura. Sam stał się niejako ofiarą śledztwa w sprawie Dusiciela, dostał bowiem polecenie służbowe, by absolutnie wszystko inne odłożyć na bok. O wszystkim innym mógł więc tylko myśleć: o Gill, o anonimach, o tym, czy jego samochód przejdzie pomyślnie obowiązkowe badanie techniczne. I przez cały czas spode łba obserwował Andersena, ojca kochanka Rhony, obserwował, jak ten rozpaczliwie miota się, poszukując jakiegoś motywu, jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek. Sprawiało mu to niemal przyjemność.
Jeśli chodzi o anonimy, Rebus praktycznie wykluczył z kręgu podejrzanych żonę i córkę. Maleńka plamka na ostatnim liście pana Supła została przebadana w laboratorium kryminalistycznym (kosztowało go to jedno duże piwo) i okazała się być śladem krwi. Może nadawca skaleczył się w palec przy odcinaniu kawałka szpagatu? Kolejna drobna zagadka. Całe życie Rebusa pełne było przeróżnych zagadek, a jedną z bardziej irytujących było to, gdzie się podziewa dziesięć papierosów jego dziennej normy. Późnym popołudniem brał paczkę do ręki, przeliczał zawartość i wychodziło mu, że wypalił już całodzienną rację dziesięciu papierosów. A to był absurd. Z trudem przypominał sobie wypalenie choćby jednego z dziesięciu, nie mówiąc już o całej dziesiątce. Przeliczenie niedopałków w popielniczce dostarczało empirycznego dowodu, przed którym musiały ustąpić wszelkie jego protesty, ale i tak było to cholernie dziwne. Zupełnie, jakby fragmenty jego życia wyłączone były ze świadomości.
Jego tymczasowym miejscem pracy była teraz sala operacyjna w komendzie, podczas gdy biedny Jack wciąż jeszcze krążył od domu do domu. Ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego widział jak Anderson się szamoce. Nic dziwnego, że syn takiego faceta też nie błyszczy inteligencją. Do obowiązków Rebusa należało również odbieranie niezliczonych telefonów – począwszy od tych, którzy chcieli tylko okazać pomoc, aż po walniętych szaleńców, którzy przez telefon przyznawali się do winy – jak i prowadzenie o przeróżnych porach dnia i nocy przesłuchań podejrzanych. Były tego setki, a wszystko należało spisać i posegregować według jakiegoś klucza ważności. Było to zadanie szalenie czasochłonne, ponieważ istniała jednak możliwość, że z którejś z tych rozmów wyłoni się jakiś trop, Rebus nie pozwalał sobie na jakąkolwiek fuszerkę.
W zatłoczonym dusznym bufecie zapalił papierosa numer jedenaście, okłamując się, że pożycza go z jutrzejszej racji, i zabrał się do czytania dzisiejszej gazety. Panowie reporterzy najwyraźniej wyczerpali już standardowe słownictwo i poszukiwali teraz nowych, szokujących przymiotników. Odrażające, szalone, brutalne zbrodnie Dusiciela. Rozbestwiony, zdemoralizowany, seksualnie zboczony zbrodniarz. (Nikomu nie przeszkadzało, że morderca nie molestował swych ofiar seksualnie). Fetyszysta szkolnych fartuszków! „Co robi nasza policja? Technika całego świata nie zastąpi poczucia bezpieczeństwa, jakie dają nam nasi stójkowi patrolujący ulice. ONI SĄ NAM POTRZEBNI JUŻ”. To opinia Jamesa Stevensa, naszego reportera do spraw kryminalnych. Rebus pamiętał tego przysadzistego, urżniętego faceta na imprezie. Zapamiętał też wyraz jego twarzy na dźwięk nazwiska Rebus. Dziwne zachowanie. Wszystko w tej sprawie było cholernie dziwne. Rebus odłożył gazetę. Ci reporterzy! W myślach raz jeszcze życzył Gill pomyślności w pracy. Przyjrzał się rozmazanemu zdjęciu na pierwszej stronie tabloidu. Przedstawiało dziewczynkę z krótko obciętymi włosami i niezbyt bystrą buzią. Nerwowo się uśmiechała, jakby zdjęcie ją zaskoczyło. Między przednimi zębami widać było sympatyczną szparkę. Biedna Nicola Turner, lat dwanaście, uczennica jednej ze szkół w południowej części miasta. Nic jej nie łączyło z poprzednimi ofiarami. Nie było żadnych widocznych gołym okiem powiązań, a dodatkowo morderca przeniósł się o rok wyżej i tym razem wybrał ofiarę z gimnazjum. A więc nawet w wyborze grup wiekowych nie zanosiło się na jakąś regularność. Przypadkowość jego działań wydawała się być całkowita. Andersena doprowadzało to do szału.
Tyle że Anderson nigdy by się oczywiście nie zdobył na przyznanie, że zabójca związał jego ukochaną policję w supeł. Związał ją w ciasny węzeł. Przecież gdzieś muszą być jakieś ślady. Po prostu muszą. Rebus popijał kawę i czuł jak mu w głowie wiruje. Poczuł się jak detektyw z taniego kryminału i zamarzył, by mógł zajrzeć na ostatnią stronę i skończyć z tym całym zamieszaniem, ze śmiercią, z całym tym szaleństwem i z zawrotami głowy.
Po powrocie do sali operacyjnej zebrał zapiski z wszystkich telefonów, jakie odebrano podczas jego przerwy. Telefonistki pracowały bez chwili wytchnienia, stojący zaś obok nich teleks niemal bez przerwy drukował kolejne doniesienia zawierające informacje, które ktoś gdzieś na jakimś posterunku policji w innym zakątku kraju uznał za istotne dla śledztwa.
Anderson przebił się przez to całe zamieszanie jak przez gęstą mgłę.
– Potrzebny nam samochód, Rebus. Jego samochód. Chcę w ciągu godziny mieć na swoim biurku zestawienie wszystkich doniesień o mężczyznach jadących w towarzystwie dzieci. Chcę mieć samochód tego sukinsyna.
– Tak jest, panie inspektorze.
I już go nie było, już odpłynął w oparach tak gęstych, że każdy normalny człowiek by się w nich zagubił. Każdy z wyjątkiem „niezniszczalnego Andersona”, którego żadne niebezpieczeństwo się nie ima. Jest przez to naprawdę upierdliwy, pomyślał Rebus, grzebiąc na biurku w stertach papierów, które teoretycznie były ułożone w jakimś porządku.
Samochody. Anderson życzy sobie samochodów, więc samochody dostanie. Dzwoniący przysięgali na Biblię, że widzieli mężczyznę w niebieskim escorcie, białym capri, fioletowym mini, żółtym bmw i srebrnym TR7, w przerobionej karetce, w furgonetce z lodami (w tym przypadku dzwoniący mówił z włoskim akcentem i chciał pozostać anonimowy) i w wielkim rolls-roysie z personalnymi tablicami rejestracyjnymi. Dobrze, więc wrzućmy je wszystkie do komputera i niech komputer sprawdzi wszystkie niebieskie escorty, białe capri i rolls-royce’y w całej Wielkiej Brytanii. I jak już będziemy mieć te informacje w zasięgu ręki, to… to co dalej? Znowu krążenie od domu do domu? Znowu spisywanie protokołów i rozmów telefonicznych? Kolejne przesłuchania i znów zawracanie głowy? Ale nieważne, Anderson poradzi sobie z tym wszystkim, nieustraszony myśliwy brnący przez dżunglę swego osobistego świata, aż w końcu dotrze do czystego, słonecznego i nieskalanego brzegu, zupełnie jak w reklamie proszku do prania. Potrójne hurra!
Hip hip!
Rebus już w wojsku znienawidził całą tę grę pozorów, a dużo tego wtedy było. Ale kiedy go w końcu dopuścili do prawdziwej służby, okazał się dobrym żołnierzem, nawet bardzo dobrym. Tylko że wtedy, opętany szaleńczym pomysłem, wystąpił o wcielenie go do SAS i od tego momentu skończyły się pozory, a zaczęło prawdziwe piekło. Kazali mu od dworca kolejowego do obozu biec za jeepem, w którym jechał jego sierżant. Torturowali go dwudziestogodzinnymi marszami i ćwiczeniami prowadzonymi przez brutalnych instruktorów, niczego mu nie oszczędzono. A kiedy Gordon Reeve i on zdobyli wreszcie stopień podoficerski, SAS zorganizowało im jeszcze jedną próbę i posunęło się w tym o krok za daleko. Uwięziono ich, przesłuchiwano, głodzono, truto, a wszystko po to, by wydobyć z nich strzępy bezwartościowej informacji, kilka słów dowodzących, że udało się ich złamać. Dwie nagie, drżące z zimna istoty z workami na głowach, tulące się do siebie z zimna.
Читать дальше