– Byku, dużo jest teraz towaru na rynku?
– No, to zależy, co cię interesuje, Jimmy. Mówi się, że zaczynasz trochę za bardzo wtykać nos w nie swoje sprawy. Najlepiej, gdybyś się ograniczył do łagodnych prochów. Od poważnego towaru trzymaj się z daleka.
– Czy to ma być jakieś ostrzeżenie, czy groźba, czy jak? – Stevens nie był w nastroju do wysłuchiwania gróźb, kiedy miał na głowie problem, jak się pozbyć porannego niedzielnego kaca.
– To jest ostrzeżenie przyjacielskie, ostrzeżenie od przyjaciela.
– A ten przyjaciel, to niby kto?
– Ja, ty głupi palancie. Nie bądź wiecznie taki podejrzliwy. Słuchaj, jest trochę marychy na rynku, ale to mniej więcej wszystko. Do Leith nikt już nie dostarcza poważnego towaru. To trafia na wybrzeże w Fife albo w okolice Dundee. To znaczy tam, skąd celnicy praktycznie się wynieśli. Taka jest prawda.
– Tyle to sam wiem, Byku, tyle to wiem. Ale tu też idą dostawy. Widziałem na własne oczy. Nie wiem, co to było. Nie wiem, czy to był poważny towar, czy nie. Ale wiem, że byłem świadkiem transakcji. Bardzo niedawno.
– Jak bardzo?
– Wczoraj.
– Gdzie?
– Calton Hill.
Podeen potrząsnął głową.
– To nie dotyczy nikogo ani niczego, o czym bym coś wiedział, Jimmy.
Stevens znał Byka Podeena, znał go aż za dobrze. Stanowił źródło dobrych informacji, ale tylko wtedy, gdy tym, którzy mu te informacje dawali, zależało, by coś do Stevensa trafiło. I dlatego za pośrednictwem Byka panowie od handlu heroiną gotowi byli dawać mu cynki o rynku konopi. Jeśli Stevens podejmie trop, istniała szansa, że handlarze haszyszu i marihuany zostaną schwytani. A to panom od heroiny zostawi wolne pole i niezaspokojony popyt. Plan był dobrze pomyślany, sprytna intryga i zakładana reakcja na nią. A stawki, o jakie szła gra, były wysokie. Ale Stevens też był sprytnym graczem. Wiedział, że istnieje niepisana umowa, iż do jego sieci nigdy nie trafią prawdziwe grube ryby, bo to by oznaczało wzięcie na celownik znanych w mieście biznesmenów i biurokratów, utytułowanych właścicieli ziemskich i tych wszystkich właścicieli mercedesów z New Town.
A do tego nie można było oczywiście dopuścić. Rzucano mu więc ochłapy, wystarczające, by drukarnie miały co drukować, a ludzie, czytając, mogli się łapać za głowę na myśl, jakim to okropnym miejscem staje się Edynburg. Zawsze tylko trochę, ale nigdy do końca. I wszystko to Stevens rozumiał. Uczestniczył w tej grze od tak dawna, że czasami nachodziła go wątpliwość, po której tak naprawdę stronie się znajduje. A jednak nie to było najważniejsze.
– Nic o tym nie wiesz?
– Nic a nic, Jimmy. Ale powęszę trochę w koło. Zobaczę, co jest grane. Ale posłuchaj, koło Mackaya otworzyli niedawno nowy bar. Wiesz, o którym mówię?
Stevens skinął głową.
– No więc – ciągnął Podeen – od przodu to jest bar, ale od tyłu – burdel. Jeśli cię to interesuje, to jest tam taka jedna fajna barmanką która popołudniami obsługuje klientów.
Stevens uśmiechnął się. A więc pojawił się ktoś nowy, a starym, czyli prawdziwym pracodawcom Podeena, to się nie spodobało. Więc teraz jemu, Stevensowi, daje się cynk, żeby zechciał się zająć tym nowym. Na pewno można by z tego zrobić tytuł na pierwszą stronę i jednodniową sensację.
Tylko dlaczego po prostu nie zadzwonią anonimowo na policję? Pomyślał, że teraz chyba już zna odpowiedź na to pytanie, choć niegdyś go to dręczyło: grają w tę grę według starodawnych zasad, które wykluczają donosicielstwo i współpracę z wrogiem. Jemu zostawiano więc do odegrania rolę posłańca, ale takiego, któremu przy okazji daje się do ręki władzę. Wprawdzie niewielką, ale i tak większą niż ta, na którą mógłby liczyć, chodząc wyłącznie prostymi drogami.
– Dzięki, Byku. Będę o tym pamiętał.
W tym momencie przyniesiono Bykowi jedzenie: wielką stertę podsmażonego i ociekającego tłuszczem boczku, dwa lekko ścięte jajka z niemal przezroczystym białkiem, pieczarki z patelni, grzankę i fasolkę w sosie pomidorowym. Stevens odwrócił wzrok i z nagłym zainteresowaniem skupił wzrok na podstawce pod piwo, wciąż jeszcze wilgotnej po sobotnim wieczorze.
– Przejdę do stolika z tym żarciem, dobrze, Jimmy?
Stevens nie wierzył we własne szczęście.
– Jasne, oczywiście, Byku, w porządku.
– No to zdrówko.
Stevens został przy barze sam z wonią jedzenia zawisłą w powietrzu. Stwierdził, że barman stoi przed nim i wyciąga połyskującą tłuszczem dłoń.
– Dwa funty sześćdziesiąt – powiedział.
Stevens westchnął. Zapisz to w koszty zbierania doświadczeń, pomyślał, albo w koszty kaca. Ale impreza była tego warta, bo poznał Johna Rebusa. A ten okazał się zaprzyjaźniony z Gill Templer. Wszystko to razem zaczynało się zbytnio gmatwać. Ale i fascynować. Rebus to z całą pewnością ciekawa postać, choć fizycznie zupełnie do brata niepodobna. Wygląda na uczciwego faceta, ale jak z zewnątrz rozpoznać przekupionego glinę? U takiego to przecież wnętrze jest zgniłe. A więc Rebus spotyka się z Gill Templer. Przypomniał sobie ten wieczór spędzony kiedyś z nią i wzdrygnął się. Wtedy na pewno osiągnął dno.
Zapalił papierosa, dziś dopiero drugiego. Głowę miał wciąż jeszcze ciężką, ale żołądek trochę się uspokoił. Być może uda mu się nawet coś zjeść. Rebus wygląda na twardziela, ale nie na takiego, jakim był dziesięć lat temu. W tej chwili pewnie leży w łóżku z Gill Templer. Skurwiel. Szczęśliwy skurwiel. W żołądku poczuł dźgnięcie zimnej zazdrości. Papieros już mu zaczął smakować. Sączył w niego na powrót chęć do życia i siłę, przynajmniej tak mu się zdawało. Ale wiedział też, że jednocześnie go rujnuje, że mu drze wnętrzności na czarne, osmolone strzępy. Do diabła z tym. Palił, bo bez papierosów nie potrafił myśleć. A teraz musiał właśnie pomyśleć.
– Hej, podaj dubla, co?
Barman zbliżył się.
– Znaczy jeszcze jeden sok pomarańczowy?
Stevens spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Nie wygłupiaj się – powiedział – whisky, szkocką kuropatwę [The Famous Grouse – dosłownie: Słynna Szkocka Kuropatwa, znana marka szkockiej whisky.], jeśli ta etykieta na butelce nie kłamie.
– My się tu w takie rzeczy nie bawimy.
– Cieszę się.
Wypił whisky i od razu poczuł się lepiej. Ale potem znów zaczęło go wiercić. Poszedł do toalety, ale z uwagi na panujący w niej smród zrobiło mu się jeszcze gorzej. Nachylił się nad umywalką i głośno, choć bezskutecznie charcząc, wydobył z siebie kilka śluzowatych baniek. Trzeba skończyć z tym piciem. I trzeba skończyć z tymi papierochami. Jedno i drugie go zabija, tyle że jednocześnie jedno i drugie utrzymuje go przy życiu.
Do stolika Byka Podeena podszedł zlany potem, czując się dużo starzej niż na swoje lata.
– To było niezłe śniadanko, całkiem niezłe – powiedział wielkolud, a jego oczy błyszczały jak u dziecka.
Stevens usiadł obok niego.
– No to powiedz mi teraz, co wiesz o przekręconych glinach? – zapytał.
– Cześć, tatusiu.
Miała jedenaście lat, ale wyglądała, mówiła i uśmiechała się jak ktoś dużo starszy: tak gdzieś między jedenaście a dwadzieścia jeden. Taki wpływ na jego córkę miało mieszkanie z Rhoną. Cmoknął ją w policzek i przypomniał sobie pożegnalne cmoknięcie Gill. Pachniało od niej perfumami, a jej oczy wyglądały na lekko podmalowane.
Mógłby Rhonę za to zabić.
– Cześć, Sammy – odpowiedział.
– Mama mówi, że jak teraz tak szybko dorastam, to powinno się do mnie mówić Samantha, ale ty chyba możesz mówić Sammy.
Читать дальше