„Napad. W środę o zmierzchu na rogu Lombard i Light Street w powóz z czterema osobami, wśród których się znajdował mechanik z parowca „Columbia” Martin Rudolph – cisnął kamieniem złoczyńca obmierzły, trafiając w głowę pana R., który jednak szczęśliwie, oprócz rany, więcej nie ucierpiał”.
– Wedle pierwszego tekstu – podsumował Duponte – w mieście nikt nie zakłócał spokoju w dzień wyborczy. Gdy oto, jak wskazują inni, faktycznie wyglądało to inaczej. W dziennikach, widzisz monsieur, zwłaszcza najznakomitszych, na ogół się nie dostrzega zawartości innych rubryk, tak że dopiero po lekturze całości periodyku, a nigdy wyjątku zeń jedynie, uznać mamy prawo, że się zapoznaliśmy z aktualnym doniesieniem. Zapewne jakiś policjant dał im znać, iż w mieście nic złego się wtedy nie działo. Policja w Europie zawsze chce przypomnieć przestępcom o swoim istnieniu, natomiast tu, w Ameryce, pragnie, by lud sądził, iż złoczyńców nie ma.
Zbadajmy jednak owe opisane sytuacje. Osobnik hałaśliwy i nieokrzesany rzekomo w twarz grzmocić usiłuje paru przechodzących, a mimo to nie jest przez nikogo strofowany, prawda? Redaktorowi, który za biurkiem zasiada wygodnym, nie przeszkadza ująć sprawy tak, że nikt nie reagował, osobnik ów bowiem zachowywał się „nieszkodliwie”. Lecz proszę mi powiedzieć, czy drab, co cios w twarz prosto funduje, zasługiwałby na miano niegroźnego? Otóż wniosek się tu nasuwa, iż – wziąwszy pod uwagę okoliczność wyborów – zakłócanie spokoju w taki sposób nie zwróciło uwagi ani władz miejskich, ani też mieszkańców. Wykroczeń podobnych owego dnia zdarzyło się tak wiele, że nie mogły wzbudzić większej sensacji. Stąd zaś wniosek dalszy dla nas, monsieur. W dobie wyborów było więcej takich sytuacji, niż to się może zmieścić w głowie wszystkich redaktorów razem wziętych.
Jeśli chodzi o trzeci wyjątek, gdzie opisano okoliczność zaistniałą w pobliżu, jeśli się nie mylę, lokalu wyborczego na rogu Lombard Street i High Street… Przeczytaj pan raz jeszcze wszystko szczegółowo. Kto wie, być może sam Poe, nikt inny, wyczerpany zgiełkiem owego dnia i pogodą, snu choćby chwili nie zaznawszy, zmorzony chorobą, w konsternacji strasznej rzucać zaczął kamieniami w złoczyńców domniemanych czy prawdziwych, łotrów i drani wszelkiej maści, co wylegli wówczas na ulice. Nieistotne doprawdy, celem był on czy celował, czy może absolutnie nic wspólnego nie miał z incydentem. Wiemy natomiast z pewnością, iż owładnięty strachem mógł reagować różnie na szaleństwa spotykane wszędzie owego dnia. Lokal wyborczy, który Baron widzi jako gniazdo zbójców, Poemu, całkiem możliwe, wydał się ostoją normalności… Wszedł tam w nadziei na wsparcie, no ale się przeliczył… Tu koło, monsieur, zataczamy, wiedząc, co się z Poem działo od zejścia na ląd do chwili, gdy Snodgrass „pomocy” mu udzielił.
– A to, co wołał w szpitalu… – przerwałem Duponte’owi. – Mają krzyki owe nam wskazywać, iż Henry Reynolds, cieśla, który przy wyborach służył, gdzie Poego znaleziono, był z nim powiązany czy coś może wiedział?
Duponte’a wyraźnie rozbawiło me pytanie.
– Nie tak pan sądzisz, prawda?
– Nie mam wszak powodu wykluczać takiej ewentualności, jeżeli o to ci chodzi, monsieur Clark. Innym się pewno zdaje, iż przeniknąć umieją niezwykłość umysłu poety – co niepodobieństwem jest nawet dla geniusza. Skoro zaś dokonać tego pragniesz, czytaj jego wiersze oraz opowieści, a stamtąd wydobędziesz osobliwość jego całą; wszystko, co wbrew jego woli, po drodze, że tak powiem, ulega zniekształceniom. Chcąc jednak zgłębić fazy kolejne jego pożegnania z łez padołem, musisz się pogodzić z tym, co w nim jest zwykłe. W nim, w każdym oraz w rzeczach wokół, które geniusz jego zakłócają. Tam właśnie, monsieur Clark, szukać powinieneś odpowiedzi.
To, że Poe godzinami przed swym zejściem wołał: „Reynolds”, jest dla nas w samej rzeczy nieistotne, jeśli zgłębić próbujemy, jak on umarł. Poe, czego dowieść nietrudno, nie był wtedy w pełni władz umysłowych. To zaś, że Baron i inni skupiają się na owej przesłance, wskazuje li tylko powszechne niezrozumienie meandrów człowieczej myśli. Poe w osamotnieniu ginie, pamiętajmy. Owszem, może i kogoś wołał. I może ostatnie z imion, które zasłyszeć zdołał, być może nawet nazwisko owego cieśli, co nas nawiedził w twym salonie… A może też imię człowieka, którego udział w sprawie niebezpiecznej ostatnich lat dla nas tak groźny, że lepiej go nie nadmieniać. Wysoce prawdopodobne jednak, iż ma ono coś wspólnego z okolicznością jego śmierci na tyle odległą, że poznać jej nam nie wolno nigdy, bo Poe zapewne – jak każdy człowiek w potrzasku – myślał, jak się z pułapki wyrwać, a nie – o pułapce samej. Nie o śmierci, co się zbliża, ale o życiu przeszłym.
I teraz pan rozumiesz. Wszystko to, co czynił od przyjazdu tutaj z Richmond, stanowiło ucieczkę jego przed Baltimore – przed bezdomnością. To miasto niegdyś do niego należało, ziemią było jego przodków, miejscem urodzenia żony i uwielbianej teściowej, którą nazwał Muddy, domu tu jednak nie miał więcej…
Dotarłem do domu – co wszak już nie mym domem -
wszystko zeń uleciało, z czego był stworzony.
Duponte widocznie był gotów w zapomnieniu dalsze wersy recytować, ale się powstrzymał.
– Nie, tu nie miał domu. Nie w Baltimore, gdzie nie miał do swych krewnych dosyć zaufania, żeby ich powiadomić o swoim przyjeździe… Ci zaś po śmierci jego poczuli się tak zawstydzeni, że przez milczenie swoje w owej kwestii podejrzenia budzą… I domem nie był Poemu także Nowy Jork, gdzie żonę swą pochował i skąd się wybierał uciec już na zawsze. Ani też nie Richmond, gdzie małżeństwo z ukochaną z lat dziecinnych pozostało tylko w sferze marzeń, a wspomnienia bolesne pożegnania matki i przybranych rodziców nadal powracały, stale… I wreszcie – nie Filadelfia, gdzie swego czasu mieszkał oraz pisał, gdzie został zmuszony się posłużyć obcym nazwiskiem, w obawie, iż doń nie dotrze list od krewnej, która mu ciągle bliska była, gdzie nawet drogą kolejową dotrzeć okazało się niemożliwe.
Tak to się przedstawia mapa ostatecznej tułaczki Poego. Z Richmond chciał jechać do Nowego Jorku, z Baltimore zaś do Filadelfii. Istotne, iż w czterech owych miastach niegdyś zamieszkiwał. Gdyby w jego izbie szpitalnej stanęło i czterech ludzi o nazwisku Reynolds, i tak ów jego Reynolds – człowiek czy złuda tylko – wciąż byłby dlań odległy, pozostając obiektem jego tęsknot. Mimo to nic nam nie wskazuje, gdy chodzi o okoliczność zgonu poety – już na wieki będzie wyłącznie jego tajemnicą, a zatem niezmiennie stanowi najgłówniejszy i najbardziej zagadkowy szczegół w naszej sprawie.
* * *
Czterdzieści minut później, gdy się okazało, iż drzwi na salę sądową zamknięte są od środka – nastąpiło znowu wielkie poruszenie. Potem ktoś stwierdził, iż mi chyba brakuje piątej klepki, żeby się, wziąwszy pod uwagę sytuację, wymiarowi sprawiedliwości tak narażać. (Dodam, iż sędzia wpadł w gniew z powodu mego postępku). Lecz kiedyśmy usłyszeli łomot w drzwi potworny – rozmowa nasza bynajmniej jeszcze się nie zamknęła. Dopiero po ujawnieniu mi kilku danych dodatkowych Duponte – patrząc w stronę wejścia – zwrócił się do mnie w te słowa:
– Wszystko, cośmy tu rzekli – oświadczył – możesz pan przed sądem zeznać. Nie stracisz ani dóbr swych materialnych, ani też „Glen Elizy” ci nie odbiorą. Prostacy większości faktów i tak pojąć nie zdołają, ale się nie obawiaj, bo im to wystarczy.
Читать дальше