Jak było mi wiadomo, pokazując się publicznie z kawalerem, niezamężna Francuzka narażała na szwank swoją reputację, tymczasem mężatki mogły bezkarnie wyprawiać, co im się spodoba.
– To nic – rzekła mi do ucha głośnym szeptem. – Mam męża.
Po czym roześmiała się wraz z towarzyszkami, konwersując z nimi tak pospiesznie, że mój francuski żadną miarą już się tutaj nie mógł sprawdzić.
Przepychając się między graczami, ruszyłem w stronę przeciwną. Wkrótce też spostrzegłem inną młodą pannę, która ustawiła się nieco jakby z boku. Mimo że się wyraźnie też wywodziła ze skromniejszej klasy, wyróżniała się tu elegancją wprost niewysłowioną. Obcą, że to podkreślę, też „niezrównanym pięknościom”, które zwykły się prowadzać Baltimore Street. Była ode mnie niższa, jej zaś głębokie oczy jak gdyby wyznaczyły moją drogę w tłumie. Pod ręką miała kosz rozkwitłego kwiecia, a stała jakby nigdy nic, bez słowa. Na znak któregoś z gości szła doń, tamten zaś rzucał jej miedziaka.
Gmerając w kieszeniach za monetą, ażeby się przyłożyć do tak cudnego zjawiska, przypadkiem potrąciłem w grze jednego bilardzistę.
– Do czorta! – usłyszałem, jak się okazało, od ryżego mistrza.
U boku miał kobietę o ciemnych włosach, piękną, bladolicą, i ona go zaraz chciała uspokoić w czułym geście.
Poznane chwilę wcześniej nimfy z chichotem mnie pokazały palcem.
– Pan Anglik! – powiedziały unisono.
– Niweczysz grę! – krzyknął rudy. – Rozwalę czerep! Won do Anglii!
– W istocie, szanowny panie, pochodzę z Ameryki. Bądź łaskaw przyjąć moje przeprosiny.
– Znaczy się, Jankes, tak? Jak ci się zdaje, że tu preria, to jesteś w błędzie! I guza szukasz? To dostaniesz!
Silnie mnie parę razy popchnął, że ledwie zdołałem utrzymać równowagę. Przy czym – nie wiedzieć kiedy – zginął mi gdzieś kapelusz. Po którymś jego szturchańcu runąłem na podłogę, co mi uprzytomniły kawiarniane zwierciadła.
* * *
Potem, jak mi podpowiada pamięć, leżałem na plecach. Stwierdziwszy, iż lepiej będzie mi na ziemi, zapatrzyłem się pod sufit, gdzie odbite w lustrach kłęby dymu trwały niby mgła, która wzbiera nad falami oceanu.
Wtem ręce czyjeś mnie szarpnęły – i wstałem na nogi. Wokół zrobiło się gwarniej, zapanowała ciasnota i większy jeszcze zaduch. Skądś mnie doleciały krzyki i donośne śmiechy, głównie kierowane do jednej z owych panien, która teraz na blacie stołu frywolnie bawiła publikę jakimś tańcem. Zgiełk dodał animuszu Ryżemu Hultajowi, tak że przywarł do mnie szkaradnie wykrzywioną gębą.
Miał oddech wprost do bólu obrzydliwy.
– Najlepsza moja rozgrywka… – orzekł groźnie lub tak to przynajmniej zabrzmiało w moich uszach. Z pewnością stwierdzić nie byłem zdolny, co mówił, bo się posługiwał ojczystym językiem, a mnie całkiem zawiodła znajomość francuszczyzny. Liczyłem, iż nie widzi tego dziewczę z koszem kwiatów.
Wtem mnie dobiegło z tyłu:
– Monsieur, byłbyś pan łaskaw?! Drab zerknął mi za ramię.
– Proszę do gry – dodał tamten. – A stawkę pan wyznaczysz.
Widać już o mnie zapomniawszy, Ryży odepchnął swoją pannę, która zerkała wkoło niespokojnie, a jego szarpała za rękaw.
– Tam? – spytał, wskazując stół, gdzieśmy się zderzyli.
– Wybornie – odparł Duponte z ukłonem.
Po czym – wymieniono pewną sumę. Okoliczność ta zaraz przywabiła widzów, nie tylko dlatego, że nieznajomy ośmielił się wyzwać na pojedynek mistrza, lecz że – nie jak zwykle o napitki – tym razem szło o gotówkę, i to na dodatek znaczną.
Rozejrzałem się w irracjonalnej złudzie, że ujrzę tam innego, niż znany mi, Duponte’a. Bo choć tak szczęśliwy, że uniknąłem zguby, rychło uzmysłowiłem sobie, jak nieroztropne jest jego posunięcie. Wiedziałem, że – po pierwsze – nie ma z czego płacić, gdyby przegrał. Po drugie, przecież tamten cieszył się opinią speca w swej dziedzinie. Chcąc jakby mi to uprzytomnić, gość za mną szepnął do kompana:
– Rudy zalicza się do najlepszych w Paryżu.
Użył jego nazwiska, co jednak od ogólnej wrzawy wypadło mi z pamięci.
Łotr rzucił pieniądz na stół, Duponte zaś – wybierał kij dla siebie.
– Monsieur? – tamten po trzykroć grzmotnął ręką w krzesło.
– Gotówka mnie przypadnie – rzekł Duponte. – Nie panu.
– No, a jeśli ja wygram?! – wrzasnął przeciwnik, oblicze jego z różu przybrało zaś odcień purpurowy.
Duponte uczynił dłonią gest w moim kierunku.
– Jak wyjdziesz pan z potyczki naszej bez uszczerbku – odparł – do spraw z tym dżentelmenem możesz wrócić bez przeszkód.
Łotr ku mej rozpaczy spojrzał wtedy na mnie, widocznie już się sycąc torturami, jakich mi będzie mógł przysporzyć po swym triumfie. I zaszczyt rozpoczęcia gry zaofiarował Duponte’owi. W desperacji usiłowałem sobie przypomnieć, czy Poe w opowieściach o Dupinie choć raz nadmienia talent jego do bilardu… Niestety, bohater żywił niechęć do gier matematycznych w stylu szachów, przedkładając nad nie zwykłą partię wista, w której można się było prawdziwie wykazać zdolnością analizy.
Duponte zaczął tak beznadziejnie, aż się roześmiało kilku widzów.
Ryży zaś z całą powagą i, rzec trzeba nawet, wdziękiem – trafiał, gdy tylko przychodziła jego kolej. Jeśli mu zrujnowałem grę najlepszą w życiu, to tę pewnie uznałby za nie mniej doskonałą. Więc niezmiennie ufałem, iż Duponte’a nagle olśni lub że ta nieudolność to jakiś jego fortel. Lecz cóż, grał coraz gorzej i do wygranej zostały Rudemu bodaj ze trzy ruchy. Zacząłem szperać w kieszeniach, w zamiarze wypłacenia stawki srebrem, ale okazało się, że mam przy sobie ledwie parę franków.
Słów mi brak, by to opisać: Duponte ani na chwilę nie stracił opanowania. Za każdym kolejnym okropnym ruchem twarz jego wykazywała spokój i pewność siebie – co jątrzyło tamtego wprost do granic, ani trochę nie zakłócając jednak mu precyzji. Triumfem jest, jak wiadomo, i radość patrzenia na porażkę. Duponte zaś uparcie walczył, jakby niepomny tej zasady. Sądzę, że Rudy Łotr nieco opóźnił swe zwycięstwo, ażeby go pognębić jeszcze bardziej.
– No, to już mamy koniec – oznajmił w przypływie wigoru, patrząc na niego z furią, a mnie rzucając spojrzenie nienawistne.
– Wybornie – ku memu przerażeniu, Duponte rzekł to ze wzruszeniem ramion.
Zdjęty przestrachem, po chwili dopiero usłyszałem zgiełk przy drzwiach wejściowych. Kilkoro zgromadzonych wymierzyło palcem w naszą stronę. Następnie się wtarabanił gość z bujną brodą o barwie pomarańczy; wyjąwszy zarost i pokaźniejszą posturę, niezwykle wprost podobny do naszego czempiona.
Widząc, jak żałośnie blednie chytra gęba Rudzielca, zaraz się zorientowałem, że coś tam chyba nie gra. Szczęściem wróciło mi francuską mowę na tyle, aby pojąć, iż – wedle przybysza – Rudy żywi namiętność wobec tamtego ukochanej, panny, która, roztrzęsiona, ustawiła się tuż przy stole. Gdy dziewczę teraz krzykiem błagało giganta o wybaczenie, Ryży Łotr potajemnie wyleciał na ulicę.
Duponte tymczasem wziął gotówkę i skierował się w swoją stronę.
„Jak wyjdziesz pan z potyczki bez uszczerbku” – słowa te nie dawały mi spokoju. Uszczerbek… A zatem wiedział on już od początku – jak się rozwinie całe zajście… Bez tchu wybiegłem za nim na ulicę.
– Monsieur, wszak mogłem stracić życie! Nigdy by ci się nie udało wygrać!
– I owszem!
Читать дальше