– Tak, faktycznie, pamiętam – stwierdził ów jegomość.
– Otóż z całą pewnością strażnikom przykazano pilnować młodzieży, aby się już więcej nie wspinała celem bliższego przypatrzenia tym potworom.
– No jakże, monsieur! Nie inaczej! – ze zdziwienia tamten aż otworzył usta.
– Można by całą rzecz tak w przybliżeniu zobrazować, że gdy chłopak przejął pana diablotkę i począł nią wymachiwać przed niedźwiedziem, to w ciągu ledwie paru minut któryś ze stróżów zawrócił go z drogi, tak że rabuś musiał się skierować główną ścieżką, aleją skrzyżowaną z zakątkiem, gdzie się obecnie znajdujemy, ku drugiej pod względem powodzenia atrakcji, a mianowicie do klatki z małpami, które, gdy im podsunąć jaskrawą szmatkę czy też jadło, skłania się do gonitw równie dla dzieciaka zajmujących, jak znane nam niedźwiedzie wspinaczki na szczyt słupa. Ani bowiem papugi, ani wilki dla smakołyków takich spektakli nigdy nie wyczyniają.
Zachwycony odkryciem, jakby go dokonał samodzielnie, nasz znajomek z wdzięczności wspaniałomyślnie chciał się podzielić ową diablotką, choć wcześniej została usmarowana przez dzieciaka, jak również nieco rozpłaszczona świeżymi kroplami deszczu. Ja grzecznie odmówiłem, Duponte zaś po namyśle wziął poczęstunek i siadł z tamtym na parkowej ławce. Kiedy się zajadali, osłaniałem ich parasolem.
Pod wieczór spotkałem tegoż gościa w tłocznej cafe przy moim hotelu. Lokal oświetlono wewnątrz niemal oślepiająco. Człowiek ów rozgrywał ze znajomym partyjkę domina, na mój widok jednak prędko odeń odszedł.
– Monsieur, świetna robota! – rzekłem uradowany. – Gratulacje!
Otóż poprzedniego dnia zapoznałem się z nim właśnie w Jardin des Plantes. Był jednym z tutejszych chiffoniers, którzy trudnią się przeszukiwaniem gromadzonych przed domami stosów śmieci. Niezwykle drobiazgowo, za pomocą szpikulca i koszyka, zbiera się tak wszystko, co ma jakąś wymierną cenę. „Kości, skrawki papieru, płótna, no i innych tkanin, żelazny złom, pobite szkło i porcelanę, a nawet korki z butelek po winie…” – jak mi wytłumaczył. Działalność ta jednakże, meldowana na policji, nie uchodziła za przejaw włóczęgostwa.
– Za Filipa – oznajmił, mając na myśli ostatniego monarchę – w dzień się zarobiło całe trzydzieści sous! Teraz, przy republikanach można ledwie piętnaście – dodał z nutą nostalgii. – Ludzie dziś wyrzucają mniej kości i papieru! Kiedy w kraju się nie przelewa, nam, biednym, jeszcze gorzej.
Słowa te nader mocno wryły mi się w pamięć.
Jako że w świetle prawa wolno mu było uprawiać ten proceder tylko między godziną piątą i dziesiątą rano, a bardzo mu zależało na zarobku – stwierdziłem, że chętnie zgodzi się wziąć udział w mojej konspiracji. W związku z powyższym też go pouczyłem, aby – ledwie mnie ujrzy na przechadzce z kolegą w dzień następny – ogłosił stosownie głośno stratę cennego przedmiotu i upraszał Duponte’a o pomoc w jego odzyskaniu. Tak oto mój towarzysz wciągnięty został w pomniejsze dochodzenie.
I teraz, w lokalu, w którym umówiliśmy się na spotkanie, w ramach umowy rzekłem kelnerowi, iż płacę za wszystko, co tamten wybierze z karty dań. Posiłek był to jak się patrzy! W istocie cały zestaw, wszystko, co mieli tego dnia w ofercie: poulet enfricassee, ragout, kalafior, melony, serek śmietankowy i cukierki! Jak nakazują tutejsze obyczaje, każde kolejne danie miał na świeżym talerzu, w przeciwieństwie bowiem do Amerykanów Francuzi żywią odrazę do mieszania smaków, czyli, przykładowo, serwowania jarzyn pospołu z wyciekłym sokiem z mięsa. Ucztę ową oglądałem z satysfakcją, bo tak mnie uradował jego wyczyn w parku.
– Nie sądziłem z początku, że pomysł z diablotką wypali – zwierzyłem mu się. – Takie mi się to bowiem wydało osobliwe! Tymczasem pan wybornie załatwił sprawę z dzieckiem.
– Ach, nie, monsieur! – zaprzeczył. – W ogóle z tym malcem nie mówiłem. Ciastko skradziono mi naprawdę!
– Jakże? Co pan opowiadasz?!
Chiffonier odrzekł na to, iż planował umieścić swój parasol w jakimś tajnym schowku, a później, jak ustaliliśmy, dać znać Duponte’owi, że go właśnie zgubił. I kiedy się zastanawiał, gdzie go powinien schować tuż za ławką, wtedy nagle zniknęła owa pyszna diablotka.
– Jak się pański przyjaciel domyślił, gdzie ją podziałem? – spytał zdumiony. – Czyżby za pana namową śledził mnie on od początku?
– Skądże! – pokręciłem głową. – Moim pragnieniem było sprawdzić, czy się upora z tą zagadką, a przecież tak bym zniweczył cały swój eksperyment, racja?
Głęboko rozważywszy okoliczność, wspólnik mój oznajmił coś takiego:
– Niepospolity widać jest to umysł. Choć jak kto głodny, myślę, czyni, co należy.
Gdyśmy się pożegnali, zastanowiłem się nad owym aksjomatem. Obiecujące zachowanie Duponte’a frapowało mnie do tego stopnia, że jakoś mi zabrakło fantazji szukać przesłanek, jakimi się tu kierował. Zapewne, pozbawiony obiadu, chciał spożyć diablotkę najzwyczajniej w świecie – z głodu.
Na przytoczonym wypadku bynajmniej nie skończyły się próby pozyskania dla mnie, jak i odświeżenia genialnych możliwości wybitnego detektywa. Z Ameryki przywiozłem bowiem wydanie broszurowe Utworów prozą Poego. Umieściwszy zakładkę na pierwszej stronicy Zabójstwa przy rue Morgue, zostawiłem wolumin Duponte’owi, w nadziei, że mimo wszystko ulegnie ciekawości. Taktyka ma powoli miała się zacząć sprawdzać, co też mnie napawało niewysłowioną wprost rozkoszą. Pierwsze oznaki, iż Duponte jednak się pozwala zwieść na moją stronę, nastąpiły, gdy się z nim raz wieczór wybrałem do Cafe Belge. Dwa, trzy razy w tygodniu siadywał tam na ławce, ignorując zgiełk bilardu i pogwarek, niby w ekstazie zatracony pośród hałasu dookoła. Nieraz mi się udawało przedtem go tam odnaleźć. Przy okazji jednak, którą zaraz opiszę, sprawiał on wrażenie nieco inaczej usposobionego. Już choćby o tym świadczyło mniej nieobecne spojrzenie.
Straciłem go z oczu, zaraz gdy wszedł do kafejki. Zdobiące ściany lustra aż nadto odbijały zmieszanie zgromadzonej klienteli. Mieli się tu w zwyczaju zbierać najlepsi miejscowi bilardziści. I pośród nich był pewien zawadiaka, jak mówili, gracz najdoskonalszy. Otaczała go wściekle czerwona aura – od rudych brwi i włosów, jak również dziobało podrażnionej skóry. Zawsze niemal grał sam, a to przypuszczalnie przez to, że zdolnościami przewyższał wszystkich, którzy się tam zbierali jedynie dla zabawy i pogawędki. Na każdy celny strzał wykrzykiwał sam sobie dla kurażu, a gdy celował marnie, klął na czym świat stoi.
Wyłącznie w Cafe Belge zezwalano w Paryżu grać kobietom, choć, co wprawi w zdumienie każdego, kto w metropolii tej nie gościł, nie był to lokal jedyny, gdzie damom dano również prawo palić. W istocie, skromny przybysz z Ameryki zapewne zbladłby na widok różnych wystawianych przez tutejsze sklepy z grawiurami obrazów czy – przypisanych pokojom dziecięcym, a tu, choćby w ogrodach Tuileries, ukazywanych na widok publiczny – czynnościom młodych matek.
Gdy się rozglądałem za Duponte’em, dłoń mą nakryła swoją młoda panna.
– Monsieur, zagrasz pan z nami w bilard?
– Słucham?
Wskazała jeszcze trzy nimfy przy swym stole.
– Przecież ma pan ochotę. Proszę, oto kij. Pan z Anglii? I pchnęła mnie do stołu.
– Bez obaw. W Paryżu nie gra się na pieniądze, a na kolejki, monsieur!
– Ależ… – schyliłem się, by nikt mnie nie usłyszał. – Ja nie mam żony.
Читать дальше