– Kiedy sprawdziłem, czy nie zginęły odbitki przekładu pana Longfellowa, które trzymam na górze, przyszło mi do głowy, by sprawdzić również piwniczkę. No i proszę! Kilka wczesnych odbitek z fragmentami przekładu Inferna ulotniło się.
– Kiedy znikły? – spytał Fields.
Houghton wzruszył ramionami.
– Nie zaglądam tutaj zbyt często. Mogły zniknąć wiele dni, a nawet wiele miesięcy temu.
Longfellow odnalazł pojemnik opatrzony swoim nazwiskiem. Lowell pomógł mu przeglądać arkusze. Brakowało kilku pieśni Inferna.
– Wygląda na to, że ktoś zabrał je stąd na chybił trafił – wyszeptał Lowell. – Znikły fragmenty Pieśni trzeciej, ale to chyba jedyna skradziona część, która ma jakiś związek z morderstwem.
Drukarz wyprowadził poetów na górę i odchrząknął.
– Jeśli panowie sobie tego życzą, mogę zebrać wszystkich, którzy mieli dostęp do mojego szyfru. Zbadamy sprawę gruntownie. Jeśli wydaję któremuś chłopcu polecenie, aby powiesił mój płaszcz, to oczekuję, że wróci i powie mi, iż to zrobił.
„Diabły", jak Houghton nazywał swych młodszych pracowników, obsługiwały prasy drukarskie, odkładały odlewane czcionki do odpowiednich przegródek i ścierały tworzące się nieustannie kałuże czarnego tuszu. Na dźwięk dzwonka szefa Riverside Press wszyscy chłopcy zbiegli się do pokoju, w którym podawano kawę.
Houghton kilkakrotnie klasnął w dłonie, aby uciszyć ich paplaninę.
– Chłopcy, proszę o spokój. Pojawił się pewien drobny problem. Z pewnością rozpoznajecie jednego z naszych gości, pana Longfellowa z Cambridge. Jego dzieła stanowią istotną, zarówno z komercyjnego, jak i prestiżowego punktu widzenia, część naszych druków.
Jeden z chłopców, rudzielec o pospolitych rysach i żółtawej twarzy, powalanej tuszem, zaczął się wiercić i rzucać nerwowe spojrzenia na Longfellowa. Poeta spostrzegł to i wskazał go wzrokiem Lowellowi i Fieldsowi.
– Otóż mam wrażenie – ciągnął Houghton – że kilka odbitek, które trzymałem w piwniczce… Powiedzmy, że gdzieś się zawieruszyły.
Drukarz otworzył usta, by kontynuować, gdy i on dostrzegł niespokojne zachowanie rudowłosego chłopca. Lowell lekko położył dłoń na jego ramieniu. Poczuwszy dotyk, „diabeł" popchnął na podłogę siedzącego obok kolegę i czmychnął z pomieszczenia. Lowell puścił się za nim w pogoń. Gdy wypadł zza rogu, posłyszał szybki tupot na schodach na zapleczu drukarni.
Poeta pomknął w ślad za zbiegiem i po chwili znalazł się na zewnątrz budynku. Chłopiec pędził wzdłuż brzegu rzeki. Lowell dogonił go po chwili i jużjuż miał schwytać „diabła", gdy ten wymknął mu się i ześlizgnął po pokrytym szronem nabrzeżu. Na rzece Charles kilku chłopców łowiło węgorze za pomocą harpuna. Uciekinier potknął się i runął ciężko obok nich. Cienka pokrywa lodu załamała się pod nim.
Lowell błyskawicznie wyrwał harpun z rąk jednego z chłopców i wyłowił mokrego zbiega, ciągnąc go za nasiąknięty wodą fartuch.
– Dlaczego ukradłeś odbitki, łajdaku? – krzyknął.
– O czym ty gadasz? Niech cię szlag jasny… – odpyskował rudzielec, szczękając z zimna zębami.
– Odpowiadaj! – ręce poety trzęsły się niemal tak samo jak dłonie jego jeńca.
– Gówno!
Policzki Lowella zapłonęły rumieńcem gniewu. Chwycił chłopca za włosy i wepchnął z powrotem do rzeki. „Diabeł" zaczął wrzeszczeć, plując okruchami lodu. Tymczasem na brzegu zjawili się Houghton, Longfellow, Fields i pół tuzina rozkrzyczanych pracowników drukarni, w wieku od dwunastu do dwudziestu jeden lat.
Longfellow próbował powstrzymać Lowella.
– Sprzedałem te cholerne odbitki! – zawył rudowłosy chłopak, z trudem chwytając powietrze.
Lowell pomógł mu wstać, trzymając go mocno i mierząc harpunem w jego plecy. Chłopcy łowiący węgorze wydobyli z wody okrągłą szarą czapkę pojmanego i zaczęli ją przymierzać.
– Przepraszam, panie Houghton – „diabeł" oddychał gwałtownie, krztusząc się lodowatą wodą. – Nigdy nie sądziłem, że te papiery mogą być komukolwiek potrzebne! Wiedziałem przecież, że to były dodatkowe kopie!
Twarz Houghtona poczerwieniała.
– Do drukarni! Wszyscy z powrotem! – rozkazał ku rozczarowaniu chłopców, którzy rozbiegli się po okolicy.
– Bądź z nami szczery, młodzieńcze, a wyjdzie ci to na dobre – Fields zwrócił się do pojmanego spokojnym, ale stanowczym tonem. – Powiedz nam bez wykrętów: komu sprzedałeś te odbitki?
– Jakiemuś wariatowi. Zadowolony? Zatrzymał mnie pewnego wieczoru, gdy wychodziłem z roboty, i zaczął gadać jak najęty, że chce, żebym mu przyniósł ze dwadzieścia, trzydzieści stron nowej pracy pana Longfellowa, co tylko znajdę, nie za wiele… Powiedział, że odpaliłby mi za to co nieco.
– Niech cię kule biją! – zaklął Lowell. – Gadaj, kto to był!
– Gruba ryba: wysoki kapelusz, ciemne palto i peleryna, broda… Po tym, jak się zgodziłem, sypnął mi trochę grosza. Nigdy go więcej nie widziałem.
– Więc jak przekazałeś mu odbitki? – chciał wiedzieć Longfellow.
– One nie były dla niego. Kazał mi je zanieść w jedno miejsce. Z tego, co mówił, to chyba tam nie mieszkał. Nie pamiętam adresu, ale to niedaleko. Obiecał, że odda mi odbitki, żebym nie miął kłopotów z panem Houghtonem, ale już nie wrócił.
– Znał nazwisko pana Houghtona? – spytał Fields.
– Słuchaj, młody człowieku – powiedział Lowell. – Musimy dokładnie wiedzieć, gdzie zaniosłeś odbitki.
– Powiedziałem już – odparł dygoczący „diabeł" – że nie pamiętam adresu!
– Nie wyglądasz mi na takiego głupka, żebyś nie trafił tam drugi raz! – stwierdził Lowell.
– Jasne, że nie! Trafiłbym tam bez trudu, gdybym znalazł się w tamtej okolicy!
Lowell uśmiechnął się szeroko.
– To znakomicie, chłopcze. A więc zabierzesz nas ze sobą.
– Nie ma mowy! A moja robota?
Houghton kroczył wzdłuż brzegu rzeki.
– Panie Colby! Zbieraj dalej cudze plony, a wkrótce będziesz siał na własnym poletku!
– I będziesz przymuszony do całkiem innej pracy, zamknięty w blokhauzie – dodał Lowell, który nie do końca rozumiał, co Houghton miał na myśli. – Zabierzesz nas w to miejsce, gdzie dostarczyłeś skradzione odbitki, albo zawiezie cię tam policja.
– Spotkajmy się za kilka godzin, po zmroku – odpowiedział „diabeł" z dumną rezygnacją po rozważeniu słów Lowella.
Poeta uwolnił Colby'ego, który popędził, aby ogrzać się przy piecu w budynku Riverside Press.
Tymczasem Nicholas Rey i doktor Holmes udali się do domu pomocy dla żołnierzy, w którym Greene wygłaszał swe kazania. Nie znaleźli tam jednak nikogo, kto pasowałby do rysopisu podanego przez starego pastora. W kaplicy nie wydawano dziś wieczornego posiłku. Irlandczyk okutany w ciężki niebieski płaszcz apatycznie zabijał okna deskami.
– Większość funduszy domu idzie na opał. Słyszałem, że miasto nie będzie już przyznawać pieniędzy na pomoc żołnierzom. Podobno dom ma zostać zamknięty, przynajmniej na okres zimy. Między nami mówiąc, wątpię, czy ponownie go otworzą. Te domy i kalecy, którzy się w nich gromadzą, za bardzo przypominają o błędach, jakie popełniliśmy wszyscy.
Rey i Holmes wezwali zarządcę domu. Diakon potwierdził to, co usłyszeli już wcześniej od dozorcy: ze względu na pogodę nie stać ich było dłużej na ogrzewanie pomieszczeń. Powiedział, że nie rejestrowano żołnierzy, którzy korzystali z pomocy. Była to działalność dobroczynna, z której mogli korzystać wszyscy będący w potrzebie, ze wszystkich regimentów i miast. Obejmowała zresztą nie tylko ubogich weteranów, chociaż taki był oficjalny cel przedsięwzięcia. Niektórzy z przychodzących tu byłych żołnierzy szukali po prostu towarzystwa podobnych sobie ludzi, którzy mogli ich zrozumieć. Diakon znał niewielu weteranów z nazwiska, a tylko o paru z nich wiedział, z którego są regimentu.
Читать дальше