– Być może zetknął się pan z osobą, której szukamy? To dla nas niezmiernie ważne… – Rey opisał poszukiwanego zgodnie z informacją od George'a Washingtona Greene'a.
Zarządca pokręcił głową.
– Mogę panom podać nazwiska wszystkich, których znam. Żołnierze zachowują się czasem tak, jak gdyby tworzyli państwo w państwie. Znają się między sobą doskonale.
Holmes wiercił się nerwowo na krześle, gdy diakon z irytującą powolnością wypisywał na kartce nazwiska weteranów.
Lowell podjechał powozem Fieldsa do bram Riverside Press. Rudowłosy chłopak czekał na niego, siedząc na oklep na swojej starej nakrapianej klaczy. Sarkając, że narażają jego konia na ryzyko zarazy, przed którą ostrzegała Rada Zdrowia Publicznego po zbadaniu stanu stajni miejskich, Colby ruszył przez małe alejki prowadzące do zwarzonych mrozem pastwisk. Droga była tak pogmatwana, że nawet Lowell, który znał Cambridge od dziecka, był zdezorientowany i jechał po omacku, wsłuchując się w stukot kopyt przed sobą.
„Diabeł" ściągnął lejce i przyhamował konia z tyłu skromnego domu w stylu kolonialnym.
– To tutaj miałem przynieść odbitki. Zostawiłem je pod tymi drzwiami, tak jak mi kazali.
Lowell zatrzymał powóz.
– Czyj to dom?
– To już wasza sprawa! – odburknął Colby, uderzając piętami w boki swojej klaczy, która puściła się cwałem po zamarzniętej ziemi.
Fields, z latarnią w ręce, prowadził Lowella i Longfellowa na dziedziniec na tyłach domu.
– W środku jest całkiem ciemno – stwierdził Lowell, zdrapując szron z szyby.
– Chodźmy do frontowego wejścia, spiszemy adres, a potem wrócimy tu z Reyem – zaproponował Fields. – Ten łajdak Colby mógł nas oszukać. To złodziej, nie zapominaj o tym, Lowell! Być może w ciemnościach czają się jego kompani, aby na nas napaść.
Lowell kilkakrotnie załomotał w drzwi kołatką z brązu.
– Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie będę wcale zdziwiony, jeśli do rana ten dom zniknie.
– Fields ma rację. Nie wolno nam działać pochopnie – szepnął Longfellow.
– Halo! – krzyknął Lowell, waląc pięściami, po czym stwierdził: – Nie ma tam nikogo.
Kopnął ze złością drzwi, które, ku jego zaskoczeniu, otwarły się szeroko.
– Widzicie? Gwiazdy sprzyjają nam tej nocy.
– Jamey, nie możemy się przecież włamać! To my skończymy w blokhauzie! – strofował go Fields. – A jeśli to dom naszego Lucyfera?
– Wtedy będziemy musieli się przedstawić! – odparł Lowell, odbierając latarnię z rąk wydawcy.
Longfellow pozostał na zewnątrz, badając, czy ktoś spostrzegł ich powóz. Fields podążył do środka za Lowellem. Wydawca wzdrygał się na każde skrzypnięcie i stuk, gdy szli przez ciemne i zimne korytarze. Przeciąg z otwartych drzwi kuchennych sprawiał, że zasłony w oknach powiewały na podobieństwo duchów unoszących się w powietrzu. W niektórych pomieszczeniach znajdowały się nieliczne meble; inne pokoje były całkiem puste. Dom wypełniała gęsta, wręcz namacalna ciemność szczególnego rodzaju, właściwa miejscom, w których dawno nikt nie przebywał.
Lowell wszedł do owalnego pokoju bibliotecznego z łukowatym sufitem, przypominającym sklepienie kaplicy, gdy usłyszał nagle, jak Fields pluje i zaczyna trzeć sobie twarz i brodę. Poeta podniósł w górę latarnię, aby lepiej oświetlić pomieszczenie.
– To pajęczyny – stwierdził, stawiając latarnię na stole. – Nikt tu nie mieszkał od dłuższego czasu.
– Albo temu, kto tu mieszka, nie przeszkadza towarzystwo owadów.
Lowell zastanowił się nad słowami wydawcy.
– Lepiej spróbujmy znaleźć coś, co mogłoby nam wyjaśnić, dlaczego ktoś zapłacił temu łotrowi za przyniesienie tutaj odbitek.
Fields chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle usłyszeli stłumiony krzyk i ciężki tupot nóg. Mężczyźni wymienili przerażone spojrzenia, a potem rzucili się do ucieczki.
– Włamanie! – skrzydło drzwi biblioteki otwarło się z hukiem i do środka wpadł skulony mężczyzna w wełnianym szlafroku. – Włamanie! Wyjaśnijcie natychmiast, kim jesteście, albo uznam to za włamanie!
Mężczyzna podniósł w górę swą latarnię, a potem zastygł w pozie wyrażającej najwyższe zdumienie. Trudno powiedzieć, czy bardziej zdziwiły go ich twarze, czy krój ubrań.
– Panie Lowell, to pan? I pan Fields?!
– Randridge? – wykrzyknął równie zaskoczony wydawca. – Pan Randridge, krawiec?
– No cóż, to ja – odparł nieśmiało Randridge, szurając bamboszami.
Do pokoju wbiegł także Longfellow, zaniepokojony hałasem.
– Pan Longfellow? – Randridge zdjął z głowy szlafmycę.
– To pana dom, panie Randridge? Co pan zrobił z odbitkami? – spytał Lowell.
Randridge popatrzył nań zaskoczony.
– Czy to mój dom? Nie. Mieszkam dwa domy dalej, panie Lowell. Usłyszałem jakieś hałasy i uznałem, że sprawdzę, co się tu dzieje. Myślałem, że to włamywacze. Jeszcze nie spakowali i nie wywieźli wszystkiego. Biblioteka, jak panowie widzą, jest nietknięta.
– Kto nie wywiózł jeszcze wszystkiego? – spytał Lowell.
– No cóż… Jego krewni, oczywiście. A któż by inny?
Fields podszedł do półek wypełnionych książkami i zbliżył do nich latarnię. Jego oczom ukazał się długi rząd opasłych tomów. Było wśród nich przynajmniej trzydzieści lub czterdzieści różnych wydań Biblii. Wydawca zdjął z półki największy egzemplarz.
– Przyjechali tu aż z Maryland – wyjaśniał dalej Randridge – żeby zabrać to, co po nim zostało. Muszę przyznać, że ci biedni siostrzeńcy byli zupełnie nie przygotowani na to, co się stało. A zresztą, kto byłby przygotowany na coś takiego? W każdym razie, jak już mówiłem, gdy usłyszałem hałasy, pomyślałem, że to jakieś łobuzy, które chcą stąd coś zabrać. Rozumiecie, panowie, odkąd zaczęli się tu sprowadzać Irlandczycy… No cóż, ludziom zaczęły ginąć różne rzeczy.
Lowell wiedział dokładnie, w jakiej części Cambridge mieszkał jego krawiec. Niczym Paul Revere [71], poeta gorączkowo przebiegał w myślach okolicę, starając się przypomnieć sobie, kto może mieszkać o dwa domy od Randridge'a. Robił wszystko, by dostosować wzrok do półmroku panującego w pokoju i rozpoznać jakąś znajomą twarz na którymś z portretów wiszących na ścianie.
– Dziś nikt nie zazna spokoju, moi panowie – stwierdził ze smutkiem krawiec. – Nawet zmarły.
– Zmarły? – powtórzył Lowell.
– Zmarły – wyszeptał Fields, wręczając Lowellowi otwarty egzemplarz Biblii.
Na wewnętrznej stronie okładki widniało drzewo genealogiczne rodziny Talbotów, narysowane ręką ostatniego mieszkańca tego domu, wielebnego Elishy Talbota.
University Hall, 8 października 1865 r.
Drogi Panie Talbot, Chciałbym raz jeszcze podkreślić swobodę, jaką dysponuje Pan odnośnie do języka i formy tekstów.
Pan ____________________ zapewnił nas, że poczyta sobie za wielki zaszczyt możliwość wydrukowania ich w czterech częściach w jego piśmie, jednym z głównych i ostatnich rywali „Atlantic Monthly" pana Fieldsa w walce o rząd dusz wykształconych czytelników. Proszę jedynie, aby pamiętał Pan o najbardziej podstawowych wytycznych, służących osiągnięciu skromnych celów, jakie stawia sobie w tym przypadku nasza Korporacja.
Читать дальше