***
– O pielgrzymi: przybądźcie zatem do ostatniego kręgu tego mrocznego więzienia, które musi poznać Dante, zstępując krętą drogą w otchłań, by uwolnić ludzkość od wszelkiego cierpienia! Gdyż właśnie tego pragnie; los samego poety ma drugorzędne znaczenie. Jego podróż ma podźwignąć cały rodzaj ludzki. Wędrujemy zatem ramię w ramię od gorejących bram piekła aż po niebiańskie sfery, oczyszczając z grzechu nasze nieszczęsne dziewiętnaste stulecie!
George Washington Greene uniósł w górę ramiona i rozpostarł je szeroko nad niewielkim pulpitem, o który opierał swą wątłą pierś.
– Jak ogromnego zadania podjął się Dante, kiedy siedział w swej posępnej wieży w Weronie! Wciąż czuje gorzki smak wygnania. Jakże mam opisać dno wszechświata tym słabym, wątłym językiem? – myśli. – Jak mam wyśpiewać moją cudowną pieśń? – Lecz wie, że musi odkupić swoje miasto, odkupić swój naród, odkupić przyszłość i nas, którzy siedzimy tutaj, w tej zbudzonej na powrót kaplicy, pragnąc ożywić w Nowym Świecie ducha jego majestatycznego głosu. Tak: my też jesteśmy przez niego odkupieni! Poeta wie, że w każdym pokoleniu żyć będą nieliczni szczęśliwcy, zdolni zrozumieć i zobaczyć prawdę. Jego pióro płonie, a krew serdeczna jest jego jedynym atramentem. O Dante, któryś przyniósł światło! Radosne są głosy gór i sosen, co zawsze będą powtarzać twe pieśni!
Greene wziął głęboki oddech, nim rozpoczął opowieść o przejściu Dantego do ostatniego kręgu Piekła, tam gdzie mieściło się jezioro Kocyt, którego zamarznięta tafla była gładka jak szkło i grubsza niż lód na rzece Charles w czasie najtęższych zim. Pielgrzym słyszy gniewny głos, który dobywa się spod lodowej pokrywy: „Ostrożnie staw nogi, bo piętą, w której snadź litości nie ma, depczesz po czaszkach twej braci ubogiej!" [69].
– Skąd dochodzą te oskarżycielskie słowa, co ranią uszy wielkodusznego poety? Dante spogląda w dół i widzi uwięzioną w wodach zamarzniętego jeziora gromadę cieni. Ponad powierzchnię wystają tylko ich głowy: tysiąc purpurowych głów. To najbardziej zatwardziali grzesznicy, znani jako synowie Adama. Za jaki grzech cierpią karę na tej piekielnej lodowatej równinie? Oczywiście za zdradę! A co jest dla nich karą, co stanowi contrapasso dla zimna, które panowało w ich sercach? Zdrajcy stoją zakuci po szyję w lodzie, tak aby ich oczy mogły zawsze oglądać żałosną karę, na jaką sami się skazali.
Holmes i Lowell spojrzeli po sobie w przerażeniu. Serca podeszły im do gardeł. Lowell opuścił nisko głowę, gdy Greene opisywał z werwą, jak Dante chwyta za włosy złorzeczącego grzesznika i pragnie poznać jego imię, okrutnie szarpiąc jego czuprynę. Lecz słyszy: „Za to, że mi targasz włosy, nic ci nie wyznam ani się odkryję; Niczego tutaj nie wymogą ciosy!" [70]. Oto jednak, ku radości poety, inny grzesznik niebacznie wzywa po imieniu swojego towarzysza, żądając, by ten zaprzestał krzyków. Dante może teraz przekazać jego imię potomności.
Greene obiecał, że w następnym kazaniu dotrze do Lucyfera – najgorszego ze wszystkich zdrajców i wszystkich grzeszników – trzygłowej bestii, która równocześnie wymierza i odbiera karę. Energia, jaką emanował stary pastor, stojąc za pulpitem, uleciała zeń gwałtownie po zakończeniu kazania. Tylko na policzkach pozostał mu ślad rumieńca.
Lowell przeciskał się przez wypełniający mroczną kaplicę tłum żołnierzy, tłoczących się w bocznych nawach. Z tyłu doktor dotrzymywał mu kroku.
– Moi drodzy przyjaciele! – zawołał radośnie na ich widok Greene.
Lowell i Holmes podążyli za starym pastorem do niewielkiego pomieszczenia na tyłach kaplicy. Doktor zamknął za nimi drzwi. Greene zasiadł na ławie przy piecu i podniósł w górę dłonie.
– Muszę powiedzieć – zaczął – że przy tej fatalnej pogodzie i moim kaszlu nie zdziwię się, jeśli…
– Dosyć wykrętów, Greene! – ryknął Lowell.
– Ależ mój drogi Lowell, nie pojmuję, co masz na myśli – odparł potulnie starzec i spojrzał pytająco na Holmesa.
– Lowellowi chodzi o to, że… – zaczął doktor, lecz i jemu nie udało się zachować spokoju. – Co pan tu, u diabła, robił, Greene?!
Pastor wyglądał na urażonego.
– No cóż, wiesz przecież, mój drogi Holmes, że wygłaszam kazania w okolicznych kościołach, tutaj i w East Greenwich. Czynię tak za każdym razem, gdy ktoś mnie o to poprosi i mogę tę prośbę spełnić. Chorowanie jest nudnym zajęciem, a ostatnio coraz częściej doskwierają mi rozmaite dolegliwości, jestem więc niezmiernie rad, gdy pojawiają się takie propozycje…
– Wiemy o tych gościnnych kazaniach – przerwał mu Lowell. – Ale to kazanie było o Dantem!
– Ach, o to chodzi! To całkiem nieszkodliwa zabawa, naprawdę. Wygłaszanie kazań dla tych nieszczęsnych żołnierzy było dla mnie z początku dużym wyzwaniem. To doświadczenie niepodobne do niczego, co znałem dotąd. Gdy rozmawiałem z tymi ludźmi w pierwszych tygodniach po zakończeniu wojny, zwłaszcza po zdradzieckim zabójstwie prezydenta Lincolna, odkryłem, że niedole, jakich doznali, jak również sprawy życia wiecznego nurtują boleśnie wielu z nich. Pewnego popołudnia, późnym latem, zainspirowany pracą Longfellowa nad przekładem, dołączyłem do mojego kazania kilka opisów z Komedii. Rezultat tego zabiegu okazał się nader pozytywny. Zacząłem zatem streszczać duchowe dzieje i wędrówkę Dantego. Chwilami… Wybaczcie mi, aż rumienię się na myśl, że miałbym się wam do tego przyznać!… Chwilami zatem wyobrażałem sobie, że mogę sam nauczać o Dantem, a ci dzielni młodzieńcy to moi uczniowie.
– I Longfellow nic o tym nie wiedział? – zapytał Holmes.
– Chciałem podzielić się wieścią o moim skromnym eksperymencie, lecz… – Greene wbił wzrok w drzwiczki pieca, w którym igrały płomienie. – Przypuszczam, moi drodzy przyjaciele, że byłbym nieco zakłopotany, podając się za znawcę nauczającego o Dantem przy kimś takim jak Longfellow. Jeśli mogę was o to prosić, nie powtarzajcie mu tego. Poczuje się tylko zmieszany; sami wiecie, że nie lubi myśleć o sobie jako o kimś szczególnym…
– Ale to kazanie, którego wysłuchaliśmy przed chwilą – przerwał mu Lowell – w całości opierało się na opisie spotkania Dantego ze zdrajcami.
– Owszem – potwierdził Greene, ożywiając się na to wspomnienie. – Czyż to nie cudowne, Lowell? Dosyć wcześnie odkryłem, że żołnierze słuchają znacznie uważniej, kiedy streszczam im jedną lub dwie pieśni, niż wówczas gdy buduję kazanie z moich własnych wątłych myśli, a poza tym dobrze mi to robi przed naszymi dantejskimi sesjami.
Stary pastor roześmiał się z niepewną dumą dziecka, mogącego pochwalić się jakimś osiągnięciem, którego nie oczekiwali od niego dorośli.
– Gdy Klub Dantego rozpoczął pracę nad Inferno, ja zacząłem moją obecną praktykę, głosząc kazania oparte na pieśniach, które mieliśmy omawiać podczas następnego spotkania. Ośmielam się powiedzieć, że czuję się teraz nieźle przygotowany do tego, by przedyskutować pieśń, którą Longfellow wyznaczył nam na jutro! Zazwyczaj wygłaszałem swe kazania w czwartkowe popołudnia, wkrótce przed powrotem koleją na Rhode Island.
Читать дальше