Gdy atak duszności i mdłości minął, doktor uświadomił sobie, że znalazł się dużo bliżej zmasakrowanego ciała, niż tego pragnął. Kiedy już miał się cofnąć, poczuł, że coś mokrego trąca jego dłoń. Dotknął go krwawy, obwiązany bandażem kikut. Ale Holmes nie poruszył się – tego był pewien. Czuł się jak w koszmarze, z którego nie można się obudzić.
– Boże, zlituj się nad nami! To żyje! – zawył detektyw głosem stłumionym przez wzbierające mdłości i wybiegł z pomieszczenia.
Naczelnik Kurtz także uciekł z krzykiem.
Holmes odwrócił się i spojrzał w puste, wybałuszone oczy okaleczonego, nagiego ciała Phineasa Jennisona; zobaczył nieszczęsne członki poruszające się w powietrzu. Był to tylko moment, ułamek sekundy – zanim opadły, aby już więcej się nie poruszyć; Holmes jednak nigdy nie wątpił, że widział t o naprawdę. Stał jak wryty. Jego drobne wargi były suche i drżące, oczy mu łzawiły, a palce dygotały jak u szaleńca. Doktor Oliver Wendell Holmes powtarzał sobie, że to, co widział, nie było świadomym ruchem przytomnego człowieka, lecz tylko przedśmiertnymi konwulsjami; wiedza ta jednak nie uspokajała.
Trupi dotyk zmroził mu krew w żyłach; Holmes był półprzytomny, wracając łodzią przez wody portu, a potem, policyjnym powozem, tak zwaną „Czarną Marią", którą jechali z ciałem Jennisona do Kolegium Medycznego; tam wyjaśniono mu, że Barnicoat, biegły sądowy, leży w łóżku z ciężkim zapaleniem płuc (związanym być może z jego staraniami o podwyżkę) i że nie udało się znaleźć profesora Haywooda. Holmes kiwał głową, jakby rzeczywiście słuchał. Studentasystent Haywooda zaproponował, że pomoże mu przy sekcji. Holmes ledwie zarejestrował pospieszną wymianę pytań i odpowiedzi, w wyobraźni widział jednak, jak jego dłonie tną już i tak rozprute ciało w ciemnej sali na piętrze Kolegium Medycznego.
„Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce".
Holmes raptownie podniósł głowę, jakby usłyszał właśnie wołanie dziecka o pomoc. Reynolds, studentasystent, obejrzał się na niego, podobnie jak Rey, Kurtz i dwóch innych oficerów policji, którzy weszli do pokoju, nie zauważeni przez Holmesa. Doktor znowu spojrzał na szeroko rozwarte usta Phineasa Jennisona.
– Doktorze Holmes? – spytał asystent. – Dobrze się pan czuje?
Ten głos, który słyszał, ten szept, polecenie – były tylko wybrykiem fantazji. Ale ręce Holmesa trzęsły się tak, że nie rozkroiłyby nawet indyka, musiał więc pozostawić dokończenie sekcji asystentowi Haywooda i wyjść z sali. Trafił na przecznicę Grove Street. Z trudem chwytał oddech. Usłyszał, jak ktoś podchodzi do niego. Rey zaciągnął go w głąb ulicy.
– Przepraszam, nie mogę teraz mówić – wydusił Holmes, wbijając wzrok w ziemię.
– Kto zaszlachtował Phineasa Jennisona?
– Skąd mam to wiedzieć?! – wykrzyknął Holmes.
Makabryczny widok nadal stał mu przed oczami. Zachwiał się jak pijany.
– Proszę mi to przetłumaczyć, doktorze Holmes. – Rey siłą otworzył dłoń Holmesa i wetknął w nią kartkę z notatnika.
– Przepraszam pana, panie oficerze. Już… – ręka Holmesa drżała gwałtownie, gdy niezdarnie trzymał papier.
– „Że taka jedność była roztargniona / z mej winy – Rey powtórzył to, co usłyszał poprzedniej nocy – własny mózg obnoszę w ręce, / Którego korzeń wewnątrz tego trzona. / Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce". To właśnie widzieliśmy, nieprawdaż? Przeciwcierpienie?
– Contrapasso… Nie ma dokładnego… skąd pan… – Holmes ściągnął z szyi jedwabny halsztuk i przytknął sobie do twarzy. – Ja nic nie wiem.
Rey mówił dalej:
– Czytał pan o tym zabójstwie w poemacie. Wiedział pan o nim, zanim się zdarzyło, i nie zrobił pan nic, żeby mu zapobiec.
– Nie! Zrobiliśmy wszystko, co się dało! Próbowaliśmy! Proszę, panie Rey, nie mogę…
– Zna pan tego człowieka? – Rey wyjął z kieszeni gazetowy wizerunek Grifone Lonzy i wręczył go doktorowi. – Wyskoczył przez okno na posterunku.
– Proszę! – dusił się Holmes. – Nie teraz! Proszę dać mi spokój!
– Ej tam! – Trzech studentów medycyny, wiejskich typów, których Holmes nazywał „barbarzyńcami", przechodziło przecznicą, kopcąc tanie cygara. – Czarnuchu! Odczep się od naszego profesora!
Holmes próbował coś im powiedzieć, lecz nie był w stanie wydobyć głosu z zaciśniętego gardła. Najszybszy z „barbarzyńców" rzucił się na Reya, celując pięścią w jego żołądek. Mulat złapał młodzieńca za lewe ramię i rzucił go na ziemię, starając się złagodzić upadek. Dwóch pozostałych skoczyło na policjanta, ale wtedy doktor odzyskał głos.
– Nie, nie, chłopcy! Spokój! Zmykajcie stąd natychmiast! To mój przyjaciel! Jazda stąd!
Studenci zmyli się jak niepyszni.
Holmes pomógł Reyowi wstać. Czuł, że musi go jakoś przeprosić. Podniósł gazetę i otworzył ją na stronie z portretem.
– To jest Grifone Lonza.
W oczach posterunkowego doktor dostrzegł błysk zadowolenia.
– Czy mógłby pan teraz przetłumaczyć te słowa? Proszę, panie doktorze. Lonza powiedział to tuż przed śmiercią. Niech pan mi powie, co to znaczy.
– To po włosku. W dialekcie toskańskim. Co prawda brak tu kilku słów, ale jak na kogoś, kto nie zna języka, to bardzo dobra transkrypcja. „Dinanzi a me… Dinanzi a me non fuor cose create se non etterne, e io etterno duro" znaczy: „Starsze ode mnie twory nie istnieją, / Chyba wieczyste – a jam niepożyta". „Lasciate ogni speranza, voi ch'intrate" to: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją".
– „Żegnaj się z nadzieją" – powtórzył Rey. – Ostrzegał mnie.
– Nie… nie sądzę. Pewnie myślał, że czyta to na bramach piekieł, sądząc po jego stanie psychicznym.
– Powinien pan podzielić się swoją wiedzą z policją! – krzyknął Rey.
– Gdybyśmy to zrobili, powstałoby jeszcze większe zamieszanie! – Holmes też krzyczał. – Pan nie rozumie, pan nie może zrozumieć, panie oficerze. Tylko my możemy go znaleźć! Myśleliśmy, że się nam udało, że uciekł! Policja wie tyle co nic! Tylko my możemy go powstrzymać!
W usta wpadł mu płatek śniegu. Doktor wytarł zroszone potem czoło i kark.
– Czy nie zechciałby pan wejść do środka? – zapytał Mulata. – Opowiem panu coś, w co być może trudno będzie panu uwierzyć.
Oliver Wendell Holmes i Nicholas Rey siedzieli w pustej sali wykładowej.
– Był rok 1300. „W życia wędrówce, na połowie czasu", poeta, zwany Dantem, obudził się w głębi ciemnego lasu i stwierdził, że jego życie „zeszło z niemylnej drogi". James Russell Lowell lubi mówić, panie oficerze, że my wszyscy wchodzimy dwa razy do ciemnego lasu, raz gdzieś w połowie życia i później, gdy spoglądamy za siebie w chwili śmierci…
Ciężkie, pokryte panelami drzwi do Pokoju Pisarzy uchyliły się o cal; trzech mężczyzn w środku poderwało się na nogi. Stopa w czarnym bucie wsunęła się ostrożnie do środka. Holmes zaczynał się obawiać rzeczy, które może znaleźć za zamkniętymi drzwiami. Posępny na twarzy doktor usiadł na sofie obok Longfellowa, naprzeciw Lowella i Fieldsa, z nadzieją, że skinienie głowy wystarczy im jako odpowiedź na ich powitania.
– Wpadłem do domu przed przyjściem tutaj. Amelia nie chciała mnie wypuścić, przerażona moim wyglądem – Holmes zaśmiał się nerwowo, a w kąciku oka zadrżała mu łza. – A tak na marginesie, dalibyście wiarę, że mięśnie, których używamy do śmiechu i płaczu, znajdują się tuż obok siebie? Moich młodych „barbarzyńców" zawsze to fascynuje.
Читать дальше