– Zainteresowałem się nieco poezją, którą pan Lowell tłumaczył. Profesor uważał, że panowie możecie wskazać mi właściwe miejsce, gdzie mógłbym ją studiować.
Policzki doktora Manninga poczerwieniały.
– To znaczy, że cel tych odwiedzin jest czysto literacki? – zapytał z odrazą.
Kiedy Rey nie odpowiedział, Manning zapewnił policjanta, że Lowell chciał zakpić z niego i z uczelni. Jeżeli Rey chce studiować diabelską poezję, może to zrobić u stóp diabła.
Rey przeszedł przez Harvard Yard, gdzie pomiędzy starymi budynkami z cegły gwizdały zimne wichry. Poczuł niepewność co do celu, który chce osiągnąć. Wtem usłyszał alarm pożarowy. Dzwonienie zdawało się rozbrzmiewać z każdego zakątka uniwersytetu. I Rey pobiegł.
Oliver Wendell Holmes, poeta i lekarz, podświetlał preparaty owadów świeczką stojącą obok jednego z kilku mikroskopów. Pochylił się i spojrzał w okular, poprawiając ustawienie szkiełka, pod którym badany owad drgał i szamotał się, jakby miotany gniewem.
Jednak nie. To nie owad. Samo szkiełko podstawowe drżało od grzmotu kopyt końskich, który wzmagał się, by nagle się urwać. Holmes skoczył do okna i rozsunął zasłony. Z hallu weszła Amelia. Z budzącą lęk powagą Holmes polecił jej zostać na miejscu, lecz mimo to podążyła za nim do drzwi wejściowych.
Granatowa sylwetka krzepkiego policjanta odcinała się na tle nieba, gdy nie schodząc z kozła, ściągnął z całej siły cugle, usiłując powstrzymać niespokojne dereszowate klacze zaprzęgnięte do powozu.
– Doktor Holmes? Musi pan natychmiast jechać ze mną. Amelia wyszła przed drzwi.
– Wendell? Co się stało?
Holmes zaczynał już mieć trudności z oddychaniem.
– Amelio, gdybyś mogła, prześlij liścik do Craigie House. Napisz im, że coś mi wypadło i żeby czekali na mnie w Corner za godzinę. Przepraszam najmocniej, że tak cię zostawiam, ale nie mogę nic na to poradzić.
Zanim pani Holmes zdążyła zaprotestować, doktor wspiął się po stopniach policyjnego powozu i zniknął w jego wnętrzu. Konie ruszyły galopem, pozostawiając za sobą unoszące się w powietrzu liście i pył. Oliver Wendell Holmes junior spoglądał przez zasłony pokoju na drugim piętrze, zastanawiając się, jakim to nowym głupstwem zajmował się teraz ojciec.
Powietrze było chłodne. Z szarego nieba padały płatki śniegu. Drugi powóz podjechał pędem i zatrzymał się na właśnie zwolnionym miejscu. Był to kryty powóz Fieldsów. James Russell Lowell otworzył z rozmachem drzwiczki i zasypując panią Holmes potokiem słów, poprosił ją o sprowadzenie męża. Amelia dostrzegła, że w powozie siedzą Henry Longfellow i J. T. Fields.
– Nie mam pojęcia, gdzie teraz może być. Ale zabrała go policja. Kazał mi przesłać list do pana do Craigie House i prosił, żeby na niego czekać w Corner. James, chcę wiedzieć, co się tu dzieje!
Lowell rozejrzał się bezradnie. Na rogu Charles Street dwóch chłopców rozdawało ulotki, krzycząc: „Poszukiwanie zaginionego! Proszę wziąć ulotkę! Proszę pana, proszę pani!".
Lowell sięgnął ręką do kieszeni luźnego surduta; nagły lęk ścisnął mu gardło. Wyciągnął zgniecioną ulotkę, którą wetknęła mu dziewczynka na targu w Cambridge zaraz po tym, jak ujrzał Edwarda Sheldona rozmawiającego z niepokojącym „widmem", i rozprostował ją na rękawie.
– O mój Boże – wyszeptał drżącymi wargami.
– Od czasu morderstwa pastora Talbota patrolowaliśmy całe miasto. Nikt niczego nie zauważył! – krzyknął z kozła sierżant Stoneweather.
Srokate konie pędziły po Charles Street; mięśnie prężyły się im pod skórą. Policjant co kilka chwil energicznie kręcił terkotką.
Holmesowi zaczęło wirować w głowie od hałasu kłusujących koni i żwiru chrzęszczącego pod kołami powozu. Jedyną zrozumiałą rzeczą, jaką policjant mu przekazał, a w każdym razie jedyną, jaką pojął przestraszony pasażer, było to, że posłał po niego posterunkowy Rey.
Powóz gwałtownie zatrzymał się w porcie. Łódź policyjna zabrała Holmesa na jedną z sennych wysp portu, gdzie stał Fort Warren – forteca bez okien, zbudowana z bloków granitu z Quincy, nie wykorzystywana teraz i opanowana przez szczury. Nad opuszczonymi wałami i działami zwisał bezsilnie sztandar Stanów Zjednoczonych. Weszli do fortu. Doktor kroczył tuż za sierżantem wzdłuż szpaleru bladych jak duchy policjantów, którzy oczekiwali na miejscu zbrodni, potem przez labirynt pomieszczeń w dół, do pozbawionego światła, zimnego kamiennego tunelu i w końcu do pustego magazynu.
Niski doktor potknął się i niemal przewrócił. Przypomniał sobie nagle młodość. Gdy studiował w Ecole de Medecine w Paryżu, widział raz combats des animaux, barbarzyński pokaz buldogów, które walczyły z sobą i rozszarpywały przywiązane do słupa zwierzęta: wilka, niedźwiedzia, dzika, byka i osła. Holmes wiedział nawet wówczas, w czasach zuchwałej młodości, że nigdy nie wyzwoli swej duszy z piętna kalwinizmu, niezależnie od tego, jak wiele wierszy napisze. Ciągle kusiło go, by uwierzyć, że świat jest tylko pułapką zastawioną na słabego człowieka, by schwytać go w sidła grzechu. Ale grzech, jak sądził, był tylko niezdolnością niedoskonałego bytu do przestrzegania doskonałego prawa. Dla jego przodków wielką tajemnicą życia była obecność grzechu, dla doktora Holmesa była nią obecność cierpienia. Nigdy się nie spodziewał, że jest go aż tyle. To ponure wspomnienie nieludzkich wrzasków i śmiechów powróciło natychmiast, gdy doktor stanął na progu magazynu.
Na środku pomieszczenia, z haka przeznaczonego do wieszania worków z solą lub innymi artykułami, patrzyła na niego twarz. Albo raczej coś, co niegdyś było twarzą. Nos został odjęty jednym czystym cięciem, od kości nosowej aż do wąsów, tak że obwisła skóra zakrywała część rany. Oba policzki zostały przecięte, aż dolna szczęka opadła, jakby gotując się do przemowy; z ust ciekła czarna krew. Prosta krwawa linia biegła od podbródka z głębokim dołkiem aż do narządu płciowego, który też został ohydnie rozcięty na pół. Mięśnie, nerwy i żyły były obnażone w niezmiennej anatomicznej harmonii i niezrozumiałym splątaniu. Ręce wisiały bezradnie po bokach ciała. Dłoni nie było; w ich miejscu straszyły kikuty owinięte zakrwawionymi bandażami.
Po chwili doktor zorientował się, że ta okaleczona twarz jest mu skądś znajoma. Minęła następna chwila, nim – po głębokim dołku uparcie tkwiącym w podbródku – rozpoznał, kim jest zmasakrowana ofiara.
Holmes zrobił krok do tyłu. Jego but pośliznął się na wymiotach, które pozostawił odkrywca ciała, włóczęga szukający schronienia. Doktor rzucił się na pobliskie krzesło, ustawione jakby do obserwacji zwłok. Dyszał, nie mogąc złapać tchu i niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w leżącą u jego stóp kamizelkę jaskrawego koloru, schludnie złożoną na eleganckich białych spodniach. Obok, na podłodze, walały się strzępki papieru.
Usłyszał swoje nazwisko. Posterunkowy Rey stał obok. Nawet powietrze w pomieszczeniu zdawało się drżeć.
Holmes stanął chwiejnie na nogach i oszołomiony potrząsnął głową. Detektyw w cywilnym ubraniu, o szerokich ramionach i gęstej brodzie, podszedł do Reya, krzycząc, że ta sprawa nie należy do niego. Naczelnik Kurtz odciągnął tajniaka na bok.
Читать дальше