Dante skamieniał na ten widok. Pieśń ukazywała jego szczerą wiarę w Boga. Tylko ktoś z najsilniejszą wiarą w nieśmiertelną duszę mógł wymyślić tak obrzydliwą torturę, której poddawane jest śmiertelne ciało.
– Ohyda niektórych z tych ustępów – skomentował Fields – obraziłaby uszy nawet najbardziej zapitego handlarza koni.
Longfellow kontynuował:
A wtem duch, co miał gardziel wielką raną,
Nozdrza wydarte u samej nasady
I jedną muszlę ucha w szczęt wyrwaną,
W pośrodku stojąc zdumionej gromady
Na oścież dłońmi rozwarłgwałtownemi
Szyję czerwoną od okropnej szpady [50] .
A wszystkich tych ludzi Dante znał osobiście! Cień z nosem i uchem odciętym, Pier da Medicina z Bolonii, sam nie skrzywdził Dantego, ale siał niezgodę wśród obywateli Florencji za życia poety. Dante nie mógł przestać myśleć o swoim mieście, kiedy opisywał podróż w zaświaty. Chciał widzieć bohaterów odkupionych w Czyśćcu i nagrodzonych w Raju, pragnął też spotkać się z występnymi w kręgach piekielnych. Poeta nie wyobrażał sobie Piekła jako możliwości, lecz odczuwał je jako coś rzeczywistego. W dziewiątym jarze Dante dostrzegł nawet jednego ze swoich krewniaków, który żądał od niego pomszczenia swej śmierci.
Do kuchni znajdującej się w piwnicy Craigie House przydreptała z hallu mała Annie Allegra, próbując pocieraniem oczu pozbyć się senności. Peter dorzucał z wiadra węgiel do kuchennego piecyka.
– Panienko Annie, czy pan Longfellow nie ułożył już panienki do snu?
Dziewczynka próbowała powstrzymać opadanie powiek.
– Chciałabym kubek mleka, Peter.
– Zaraz podam panience – powiedział jeden z kucharzy śpiewnym głosem, przyglądając się pieczeniu chleba. – Niech panienka pije na zdrowie.
Z frontowej części domu dobiegło słabe pukanie. Rozbudzona Annie postanowiła sprawdzić, kto to. Zawsze lubiła zadania, w których mogła się okazać pomocna, a witanie gości należało do najprzyjemniejszych spośród nich. Dziewczynka wybiegła do przedsionka i otworzyła na oścież masywne drzwi.
– Sza! – szepnęła Annie Allegra Longfellow, zanim jeszcze dojrzała przystojną twarz gościa.
Mężczyzna się ukłonił.
– Dziś jest środa – powiedziała z namaszczeniem, jakby obwieszczała sekret. – Jeżeli chce się pan zobaczyć z tatusiem, musi pan poczekać, aż skończy spotkanie z panem Lowellem i innymi. Takie są zasady, wie pan. Może pan czekać tu lub w saloniku, jeżeli pan woli.
– Przepraszam za najście, panno Longfellow – odrzekł gość.
Annie Allegra skinęła ślicznie główką i walcząc znowu z opadającymi powiekami, poszła ociężale na górę kręconymi schodami, zapominając, dlaczego w ogóle wybrała się na dół.
Nicholas Rey, bowiem to on był owym nocnym gościem, stał w przedsionku Craigie House wśród portretów Waszyngtona. Wyjął strzępy papieru z kieszeni. Zamierzał raz jeszcze poprosić o pomoc Longfellowa i jego przyjaciół, tym razem pokazując skrawki papieru, które pozbierał z ziemi na miejscu śmierci Talbota, w nadziei że dostrzegą oni jakiś związek między nimi a słowami samobójcy. Na przystani spotkał kilku cudzoziemców, którzy rozpoznali samobójcę, gdy pokazał im podobiznę w gazecie. Wzmocniło to przekonanie Reya, że nieszczęśnik nie był Amerykaninem, a to, co wyszeptał do jego ucha, nie było w języku angielskim. A to przekonanie znów przypomniało Reyowi, że doktor Holmes i inni wiedzieli więcej, niż mogli mu powiedzieć.
Rey ruszył w kierunku salonu, ale zatrzymał się, zanim wyszedł z przedsionka. Odwrócił się zdumiony. Coś kazało mu przystanąć. Co takiego usłyszał? Zawrócił, a potem podszedł do drzwi gabinetu.
– „Che le ferrite son richiuse prima ch'altri dinanzi li rivada… " [51].
Rey zadrżał. Zrobił jeszcze trzy bezgłośne kroki w stronę gabinetu. „Dinanzi li rivada". Wyrwał kartę z notatnika z kieszeni marynarki i znalazł słowo: „Deenanzee". Słyszał, jak słowo to drwiło z niego od czasu, gdy żebrak wypadł przez okno posterunku, jak wybijało swój rytm w snach i biciu serca. Rey oparł się o drzwi gabinetu i przycisnął ucho do chłodnego białego drewna.
– Betrand de Born, który naruszył więzi syna z ojcem, wywołując między nimi wojnę, podnosi w górę własną odrąbaną głowę, którą trzyma w ręce jak latarnię. Oderwana od ciała głowa przemawia do florenckiego pielgrzyma – zabrzmiał łagodny głos Longfellowa.
– Jak bezgłowy jeździec Irvinga. [52]– Uwadze tej towarzyszył tubalny, rozpoznawalny natychmiast śmiech Jamesa Russella Lowella.
Rey odwrócił kartkę na drugą stronę i zapisał to, co słyszał.
Ze taka jedność była roztargniona
Z mej winy, własny mózg obnoszę w ręce,
Którego korzeń wewnątrz tego trzona.
Przeciwcierpienie widzisz w mojej męce [53]
„Przeciwcierpienie"? Rey posłyszał naraz dziwny dźwięk, który dopiero po chwili skojarzył z chrapaniem. Policjant zreflektował się i ściszył oddech. Zza drzwi dobiegały go teraz tylko odgłosy skrzypiących piór.
– Najdoskonalsza kara Dantego – to znów głos Lowella.
– Sam Dante by się z tym zgodził – odpowiedział ktoś inny.
W głowie Reya kłębiło się zbyt wiele myśli, by skupiał się na rozróżnianiu poszczególnych mówiących. Dialog stał się dla niego zgodnym chórem głosów.
– To jedyny moment, kiedy Dante tak dosłownie przywołuje ideę contrapasso, terminu, dla którego nie mamy dokładnego tłumaczenia ani precyzyjnej angielskiej definicji, ponieważ samo to słowo stanowi swoją definicję… Cóż, drogi Longfellow, określenie „przeciwcierpienie" jest dobre… Mówi o tym, że każdy grzesznik musi zostać ukarany, kierując zniszczenia, jakie niesie jego wina, przeciwko sobie samemu… Tak jak rozcięci na dwoje schizmatycy…
Rey cofnął się aż do frontowych drzwi.
– Koniec pracy, panowie.
Książki zostały zamknięte i zaszeleściły papiery, a Trap zaczął szczekać w stronę okna, na co nikt nie zwrócił uwagi.
– Zasłużyliśmy na kolację za nasze trudy…
– A cóż to za gruby bażant?! – James Russell Lowell szturchał zaciekle szeroki korpus dziwnego szkieletu i jego ogromną płaską głowę.
– Nie ma stworzenia, którego Agassiz nie rozebrałby na części i nie złożył z powrotem w całość – zauważył Holmes ze śmiechem i, jak pomyślał Lowell, z nutką drwiny w głosie.
Wczesnym rankiem następnego dnia po zebraniu Klubu Dantego Lowell i Holmes byli w laboratorium profesora Louisa Agassiza w harwardzkim Muzeum Zoologii Porównawczej. Agassiz powitał ich i spojrzał na ranę Lowella, zanim wrócił do swego biura, by skończyć jakąś sprawę.
– Z listu profesora Agassiza wynikało, że przynajmniej próbki owada wydały mu się interesujące – Lowell starał się, aby jego głos zabrzmiał nonszalancko.
Był teraz pewien, że mucha z gabinetu Healeya rzeczywiście go ugryzła, i niepokoił się bardzo, co powie Agassiz o przeraźliwych skutkach ugryzienia: „Och, nie ma nadziei, drogi panie, cóż za szkoda". Lowell nie ufał twierdzeniom Holmesa, że ten rodzaj owadów nie mógł żądlić. Cóż to za owad, co nie żądli? Nie powiedział przyjacielowi, jak bardzo rana się powiększyła przez ostatnie dni, jak często czuł wewnątrz nogi gwałtowne pulsowanie i jak ból narastał z godziny na godzinę. Nie mógł zdradzić przed Holmesem takiej słabości.
– Ach, czy się to panu podoba, Lowell? – Louis Agassiz nadszedł z próbkami owadów w mięsistych dłoniach, które zawsze pachniały oliwą, rybami i alkoholem, nawet po dokładnym umyciu.
Читать дальше