Od momentu gdy Jennison opuścił rezydencję, z drugiej strony ulicy ktoś śledził każdy jego krok. „Następny cień, ktdry trzeba ukarać. Patrzcie, jak chodzi, gwiżdżąc i śmiejąc się, jakby nie był świadomy zła i nigdy go nie czynił. Hańba miasta, ktdre dłużej nie potrafi wytyczać biegu swej przyszłości. Miasto, ktdre zatraciło duszę. Trzeba poświęcić tego, kto mdgł ich wszystkich zjednoczyć".
– Panie Jennison!
Milioner zatrzymał się, pocierając brodę ze sławnym dołkiem. Zmarszczył brwi i wpatrzył się w ciemność nocy.
– Ktoś mnie wołał?
Odpowiedziała mu cisza.
Jennison przeszedł na drugą stronę ulicy i spojrzał przed siebie z uczuciem ulgi.
– Ach, to ty. Pamiętam cię. Czego chcesz? – Nagle poczuł na plecach dotknięcie ostrza. – Weź pieniądze, weź je wszystkie! Proszę! Ile chcesz? Co mówisz?
– „Przeze mnie droga w nardd zatracenia" [44]. Przeze mnie…
Kiedy Fields wsiadał następnego ranka do swojego powozu, ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się tego dnia oglądać, było martwe ciało.
– Jedź prosto – nakazał woźnicy.
Wydawca wraz z Lowellem wyszli z powozu i skierowali się do drzwi, nad którymi widniał szyld „Wade and Son & Co. ".
– To tu wszedł Bachi, zanim popędził do przystani – poinformował Fields przyjaciela.
Nie znaleźli wzmianki o sklepie w żadnym z miejskich katalogów.
– Niech mnie powieszą, jeśli nie załatwiał tu jakichś ciemnych sprawek – rzekł poeta.
Zastukali cicho, lecz nie usłyszeli odpowiedzi. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w policyjnym mundurze. Trzymał wypełnione po brzegi pudło z różnymi towarami.
– Bardzo przepraszam – powiedział Fields.
W tym momencie nadeszli dwaj inni policjanci, którzy szerzej otworzyli drzwi do sklepu, wpychając Lowella i Fieldsa do środka. Pomieszczenie wyglądało na zupełnie ogołocone z przedmiotów. Oczom przyjaciół ukazał się starszy mężczyzna o wystającej dolnej szczęce; oparty o ladę, zaciskał w dłoni pióro, jakby coś pisał. Lowell podszedł bliżej i stwierdził, że mężczyzna jest martwy. Wokół szyi trupa zaciskał się stalowy drut. Poeta patrzył zafascynowany na pozory życia, jakie zachowało ciało.
– On nie żyje! – Fields doskoczył do Lowella i pociągnął go za ramię w stronę drzwi.
– Martwy jak nieboszczyk Holmesa w Kolegium Medycznym – zgodził się poeta. – Boję się, tak pospolitego morderstwa nie mógł dokonać nasz wielbiciel Dantego.
– Lowell, chodźmy już! – Fields panikował na widok kolejnych nadchodzących policjantów. Stróże porządku na razie jednak nie zwracali uwagi na obu intruzów.
– Widziałeś? Obok trupa stoi walizka. Facet przygotowywał się do ucieczki, tak jak Bachi. – Lowell zerknął na pióro w dłoni zmarłego. – Ale wcześniej, rzekłbym, próbował skończyć jakąś sprawę.
– Jamey, błagam! – zawołał wydawca.
– Już dobrze.
Lowell obszedł ciało i przystanął przy znajdującym się na biurku pojemniku na pocztę. Sięgnął po leżącą na wierzchu kopertę i ukrył ją w kieszeni płaszcza.
– Chodźmy więc – rzekł i ruszył wreszcie w stronę drzwi.
Fields poszedł przodem, ale zatrzymał się i obejrzał, kiedy poczuł, że Lowell nie idzie za nim. Poeta stał na środku sklepu z twarzą wykrzywioną bólem.
– Co się stało, Lowell?
– Ta przeklęta kostka.
Kiedy Fields zwrócił się znów do drzwi, wyjście zastawił im policjant, który skierował ku nim pytające spojrzenie.
– Szukaliśmy naszego przyjaciela, panie oficerze, którego widzieliśmy wczoraj, jak wchodził do tego sklepu.
Wysłuchawszy ich opowieści, funkcjonariusz zdecydował się zapisać ją w swoim notatniku.
– Jak się nazywał ten przyjaciel?
– Bachi. B-a-c-h-i – przeliterował wydawca.
Kiedy pozwolono im odejść, do pomieszczenia wszedł Henshaw z dwoma innymi detektywami z biura śledczego i koronerem, panem Barnicoatem. Odprawili większość policjantów.
– Zakopcie go na cmentarzu dla nędzarzy z resztą tego brudu – powiedział Henshaw, kiedy zobaczył ciało. – To Ichabod Ross. Straciłem tylko czas. Mogłem dalej spokojnie jeść śniadanie.
Fields zwlekał z odejściem, dopóki detektyw nie spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.
Wieczorna prasa poświęciła jedynie niewielką notkę zabójstwu Ichaboda Rossa, drobnego kupca, który zginął podczas rabunku.
Na kopercie, którą zabrał ze sklepu Lowell, widniał napis: „Czasomierze Vane'a". Był to lombard na jednej z najgorszych ulic wschodniego Bostonu.
Kiedy Lowell i Fields zjawili się następnego ranka w pozbawionym okien sklepie, zastali tam człowieka ogromnej postury, ważącego co najmniej trzysta funtów [45], o twarzy czerwonej jak pomidor w środku lata i z zielonkawym zarostem na brodzie. Na szyi mężczyzny wisiał sznur z wielkim pękiem kluczy, który dzwonił przy każdym jego ruchu.
– Pan Vane?
– A któż by inny – odpowiedział olbrzym, lecz jego uśmiech zgasł, kiedy przyjrzał się uważnie ubraniu pytającego. – Powiedziałem już tajniakom z Nowego Jorku, że nie ja puściłem w obieg te podrobione banknoty.
– Nie jesteśmy detektywami – powiedział Lowell, kładąc na ladzie kopertę. – Myślę, że to należy do pana. To od Ichaboda Rossa.
Na twarz mężczyzny powrócił szeroki uśmiech.
– No, cudownie! Do kroćset, myślałem, że dziadek pójdzie gryźć ziemię, nie rozliczywszy się ze mną.
– Panie Vane, przykro nam, że stracił pan przyjaciela. Czy wie pan, dlaczego postąpiono z nim w ten sposób? – zapytał Fields.
– O! Poszukujecie ciekawostek? No to trafiliście pod właściwy adres. Ile możecie mi zapłacić?
– Przynieśliśmy zapłatę od pana Rossa – przypomniał Fields.
– Która zgodnie z prawem i tak mi się należy! – odrzekł Vane. – Chyba pan nie zaprzeczy?
– Czy wszystko trzeba robić dla mamony? – zapytał Lowell.
– Lowell, proszę… – szepnął Fields.
Z oblicza Vane'a znów zniknął uśmiech. Olbrzym wytrzeszczył oczy na poetę.
– Lowell? James Russell Lowell?
– Hm, cóż, tak, to ja… – wyznał poeta, nieco speszony.
– „Nad dzień czerwcowy cóż jest wspanialszego?" – zapytał właściciel lombardu, a potem zaśmiał się, zanim powiedział dalszy ciąg:
Nad dzień czerwcowy cóż jest wspanialszego?
Z jego świetnością cóż porównać da się,
Gdy ponad głową opiekuńcze niebo,
A pod stopami ziemia w pełnej krasie.
Jak okiem sięgnąć, wszędy błyszczy życie,
Słuchaj uważnie: szepce nam coś skrycie. [46]
– W piątym wersie jest „iskrzy" – poprawił go Lowell z pewną urazą w głosie. – „Wszędy iskrzy życie"…
– Niech mi nikt nie mówi, że w Ameryce nie ma wielkich poetów. Klnę się na Boga i Szatana, mam także pański dom – ogłosił Vane, wyciągając spod lady oprawny w skórę album Domów i siedzib naszych poetów, i przekopawszy się przez kolejne stronice, dotarł do rozdziału o Elmwood. – O, mam nawet pański autograf w moim katalogu. Muszę przyznać, że obok Longfellowa, Emersona i Whittiera osiąga pan u mnie najwyższe ceny. Ten łajdak Oliver Holmes jest tu także, a kosztowałby jeszcze więcej, gdyby nie podpisywał się na tak wielu książkach.
Mężczyzna, którego twarz z podniecenia nabrała rumieńców godnych szekspirowskiego Bardolfa, otworzył szufladę jednym z dzwoniących kluczy i wyłowił świstek papieru, podpisany odręcznie nazwiskiem Jamesa Russella Lowella.
– Ależ to wcale nie jest mój podpis! – oświadczył poeta. – Ktokolwiek to pisał, nie potrafił dobrze przyłożyć pióra do papieru. Żądam, by wydał mi pan natychmiast wszystkie oszukańcze autografy wszystkich pisarzy, które pan ma, drogi panie, albo jeszcze dzisiaj zwróci się do pana pan Hillard, mój adwokat!
Читать дальше