Nicholas Rey na polecenie naczelnika Kurtza udał się na Mount Auburn, aby dokonać oględzin na miejscu przestępstwa. W drodze na cmentarz zatrzymał się, zaintrygowany widokiem grupki wzburzonych osób. Powiedziano mu, że pewien stary człowiek, który wynajmował pokój na pierwszym piętrze pobliskiego budynku, nie pojawił się w domu od ponad tygodnia. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ czasami podróżował, tyle że mieszkańcy domagali się, by zrobić coś ze smrodem, jaki dochodził z jego pokoju. Rey zapukał, rozważył wyłamanie zamkniętych drzwi, potem zaś pożyczył drabinę i wyszedł z nią przed budynek. Wspiął się na wysokość pierwszego piętra i otworzył okno pokoju, ale ohydny fetor z wnętrza niemal powalił go na ziemię.
Kiedy do środka napłynęła wystarczająca ilość świeżego powietrza, by można było tam wejść, Rey i tak musiał się przytrzymać ściany. Dopiero po upływie kilku sekund zdołał pojąć, że nic już nie można zrobić. Na środku pokoju wisiał sztywno wyprostowany człowiek. Jego stopy dyndały tuż nad podłogą, a wokół szyi miał owinięty sznur, umocowany do haka ponad głową. Twarz o zastygłych rysach była już w stanie zaawansowanego rozkładu, Rey poznał jednak nieszczęśnika po ubraniu i nadal wyłupiastych, wystraszonych oczach – był to poprzedni kościelny pobliskiego Kościoła Unitariańskiego. Później na fotelu znaleziono kartkę. Było to wezwanie, które Kurtz zostawił dla Gregga. Na jej odwrocie kościelny napisał wiadomość dla policji, zapewniając, że spostrzegłby każdego, kto chciałby wejść do krypty, aby zabić wielebnego Talbota. W Bostonie – ostrzegał – zjawiła się dusza demona i on nie może dłużej znieść lęku, że niebawem znów zaatakuje.
Piętro Bachi, włoski dżentelmen i absolwent uniwersytetu w Padwie, z kwaśną miną wykorzystywał wszystkie – choć rzadkie i mało atrakcyjne – możliwości, jakie oferował mu Boston jako prywatnemu nauczycielowi. Po zwolnieniu z Harvardu próbował uzyskać inną posadę akademicką.
– Może znalazłoby się miejsce dla zwykłego nauczyciela francuskiego lub niemieckiego – powiedział, śmiejąc się, dziekan jednej z nowych uczelni w Filadelfii. – Ale włoski? Przyjacielu, nie mamy zamiaru uczynić z naszych chłopców śpiewaków operowych.
Inne uniwersytety Wschodniego Wybrzeża także nie wykazywały wielkiego zainteresowania. Były wystarczająco zajęte („Dziękujemy, panie Bakey!") prowadzeniem kursów greki i łaciny, by brać pod uwagę kształcenie w niepotrzebnym, gorszącym, papieskim i wulgarnym żywym języku.
Na szczęście, pod koniec wojny w niektórych dzielnicach Bostonu pojawiło się umiarkowane zapotrzebowanie na jego usługi.
Kilku jankeskich kupców chciało podbić nowe rynki zbytu, w związku z czym pragnęli władać tyloma językami, na ile tylko mogli sobie pozwolić. Marzeniem klasy nuworyszy, wzbogaconych dzięki wojnie i spekulacjom, stało się także wszechstronne wykształcenie córek. Niektórzy uważali za słuszne, by młode damy nauczyły się, prócz francuskiego, podstaw języka włoskiego, na wypadek gdyby należało je wysłać do Rzymu, kiedy nadejdzie dla nich czas podróżowania (najnowsza moda wśród rozkwitających bostońskich piękności). Zatem Piętro Bachi, pozbawiony posady na Harvardzie, wypatrywał przedsiębiorczych kupców i rozpieszczonych panienek. Jeżeli chodzi o tę ostatnią kategorię, często trzeba było szukać nowych klientek. Nauczyciele śpiewu, rysunku i tańca byli zbyt atrakcyjni, by Bachi mógł sobie stale rościć pretensje do pięciu kwadransów w wypełnionym zajęciami tygodniu młodych dam.
Takie życie przerażało Piętro Bachiego. Nie tyle jednak męczyły go same lekcje, ile konieczność proszenia o zapłatę. Americani z Bostonu zbudowali sobie Kartaginę, kraj zamożny, lecz pozbawiony kultury, którego przeznaczeniem było zniknąć bez śladu. Co Platon powiedział o mieszkańcach Argigentum? Ci ludzie wznoszą takie budowle, jakby byli nieśmiertelni, a jedzą, jakby mieli zaraz umrzeć.
Jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej w pięknej okolicy Sycylii Piętro Batalo, jak wielu Włochów przed nim, zakochał się w niebezpiecznej kobiecie. Jej rodzina należała do przeciwnego obozu politycznego niż familia Batala, dzielnie walcząca z kontrolą papieża nad państwem. Kiedy wybranka jego serca poczuła się skrzywdzona przez Piętro, jej krewni z radością doprowadzili do ekskomuniki i wygnania. Piętro przez pewien czas walczył jako najemnik w różnych armiach, a potem wraz z bratem, kupcem, który pragnął wyzwolić się od destrukcyjnej atmosfery politycznoreligijnej, zmienił nazwisko na Bachi i uciekł za ocean. W 1843 roku Piętro trafił do Bostonu, który był wówczas malowniczym miastem pełnym przyjaznych twarzy, jakże innym od tego z 1865 roku, kiedy to nasiliły się lęki natywistów [39]przed wzmożonym wpływem obcokrajowców, a witryny wypełniły ogłoszenia: OBCOKRAJOWCÓW NIE PRZYJMUJEMY. Bachi bez trudu znalazł pracę na Harvardzie i na jakiś czas, podobnie jak młody profesor Henry Longfellow, zamieszkał w urokliwej części Brattle Street. Potem Piętro przeżył namiętność, jakiej wcześniej nie zaznał, zapaławszy miłością do irlandzkiej dziewczyny, która niebawem została jego żoną. Ale wkrótce po ślubie pani Bachi znalazła sobie dodatkowych adoratorów, a w końcu zostawiła go, jak to określił jeden z jego studentów, „w samej koszuli" i z silnym pociągiem do alkoholu. Tak rozpoczął się powolny, lecz stały upadek Bachiego…
– Rozumiem, że ona jest… cóż, jak by to powiedzieć… – rozmówca Bachiego szukał delikatnego określenia, spiesząc za schodzącym po schodach Włochem -… trudna.
– Ona jest trudna? – odparł Bachi, nie zatrzymując się. – Ha! Ona nie wierzy, że jestem Włochem. Mówi, że nie wyglądam jak Włoch!
Młode dziewczę pojawiło się u szczytu schodów i ponuro patrzyło, jak ojciec biegnie za drobnym nauczycielem.
– Och, jestem pewien, że moje dziecko nie miało tego na myśli – zapewnił mężczyzna najpoważniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć.
– Właśnie że miałam to na myśli! – zapiszczała panna ze swojej sceny na podeście schodów, przechylając się tak daleko przez barierkę z orzecha, jakby za chwilę miała spaść na dziergany kapelusz Bachiego. – On wcale nie wygląda na Włocha, ojcze! Jest o wiele za niski!
– Arabello! – krzyknął mężczyzna.
Odwrócił się znowu z poważnym, zabarwionym żółcią uśmiechem, jakby skąpał usta w złocie, do migotającego blaskiem świec westybulu.
– Proszę poczekać jeszcze chwilę, drogi panie! Niech pan pozwoli, że wykorzystamy tę okazję, aby przejrzeć pana należności, dobrze, signor Bachi? – zaproponował z brwią ściągniętą w napięciu niczym drżąca strzała czekająca na cięciwie łuku.
Bachi, zaczerwieniony z emocji, odwrócił się na moment w jego stronę. Trzymając mocno swoją torbę na ramię, starał się opanować narastający gniew. Sieć zmarszczek na jego twarzy powiększyła się w ciągu ostatnich kilku lat i każda mała porażka sprawiała, że wątpił w wartość swojego istnienia.
– Amari cani ! [40]– to było wszystko, co powiedział.
Arabella patrzyła w dół ze zmieszaniem. Jej włoski nie był jeszcze na tyle dobry, by zrozumiała podwójne znaczenie jego słów.
O tej porze tramwaj konny był wypełniony ludźmi niczym wóz wiozący bydło do rzeźni. Tramwaje konne, które kursowały w Bostonie i na jego przedmieściach, były zamkniętymi dwutonowymi wagonikami, przystosowanymi do przewozu w komforcie około piętnastu pasażerów. Ci, którzy zdołali zapewnić sobie siedzące miejsca, patrzyli z obojętnym zainteresowaniem, jak trzy tuziny innych pasażerów, pomiędzy którymi był Bachi, walczą o miejsce, rozpychając się i wpadając na siebie, kiedy dosięgali skórzanych pasków zwisających z sufitu. Zanim konduktor przepchał się między pasażerami, by zebrać opłatę za przejazd, przystanek był już wypełniony ludźmi czekającymi na następny pojazd. Dwóch pijaków, cuchnących niczym śmietnik, usadowiło się w środku przegrzanego wagonu, usiłując śpiewać na głosy piosenkę, której słów nie znali. Widząc, że nikt nie patrzy, Bachi przysłonił usta dłonią, próbując oddychać.
Читать дальше