Gdy po dziewięciu latach małżeństwa Maria White Lowell zmarła, jej mąż po raz pierwszy poczuł się stary, jak gdyby nagle stał się posiadaczem przeszłości, czegoś dotychczas obcego jego teraźniejszemu życiu – życiu, z którego został wygnany. W sprawie swych ponurych myśli Lowell postanowił zasięgnąć porady medycznej u doktora Holmesa. Ten zalecił mu regularnie kłaść się spać o wpół do jedenastej w nocy i pić rano raczej zimną wodę niż kawę. „Dobrze się stało – myślał teraz Lowell – że Wendell zamienił stetoskop na profesorski pulpit: nie miał dość cierpliwości, by wytrzymać czyjeś cierpienie".
Fanny Dunlap została guwernantką małej Mabel po śmierci Marii. Zapewne jakiś zewnętrzny obserwator jego życia uznałby za oczywiste, że niebawem zajmie ona u boku Lowella miejsce pierwszej żony, jako jej substytut. Związek z inną, pospolitszą kobietą nie okazał się aż tak trudny, jak się tego obawiał Lowell. Wielu przyjaciół potępiało go za to. On jednak nie obnosił się ze swą żałobą. Brzydził się sentymentalizmem po samo dno duszy. Poza tym, przestał wspominać Marię jako kogoś realnego. Była dlań wizją, ideą, lekką poświatą na niebie, bladą jak światła gwiazd przed zachodem słońca. „Moja Beatrycze" – napisał Lowell w swoim dzienniku. Lecz nawet wiara w ten obraz wymagała od niego maksymalnego wysiłku woli, tak iż w krótki czas potem Maria stała się dlań już tylko mglistym wspomnieniem.
Oprócz Mabel, Lowell miał z Marią trójkę dzieci, z których najzdrowsze przeżyło zaledwie dwa lata. Śmierć najmłodszego z nich, chłopca imieniem Walter, poprzedziła o rok odejście samej Marii. Wkrótce po ślubie Fanny poroniła i odtąd była bezpłodna. A zatem James Russell Lowell miał tylko jedno żywe dziecko, córkę, którą wychowywała jego druga żona.
Gdy Mabel była jeszcze mała, Lowell sądził, że wystarczy, jeśli jego córeczka będzie wspaniałą, zwyczajną dziewuszką, robiącą babki z piasku i wspinającą się po drzewach. Uczył ją pływać, jeździć na łyżwach i wędrować dwadzieścia mil dziennie, jak to sam potrafił.
Jednak w starym rodzie Lowellów z Nowej Anglii od niepamiętnych czasów rodzili się synowie. On sam miał trzech bratanków, którzy służyli w armii Unii i polegli podczas niedawnej wojny. Takie było przeznaczenie. Dziadek Jamesa Russella był autorem pierwszego wymierzonego przeciwko niewolnictwu prawa w stanie Massachusetts. Jednak sam poeta nie spłodził żadnych Jamesów Lowellów juniorów, którzy przyczyniliby się do zwycięstwa tej największej sprawy ich epoki. Przez zaledwie kilka miesięcy swego życia Walt był krzepkim chłopcem. Gdyby żył, byłby z pewnością równie wysoki i dzielny jak kapitan Oliver Wendell Holmes junior.
Lowell skubał z upodobaniem mokre końce swych przypominających kły morsa wąsów. Rozmyślał o „The North American Review" i o tym, jak wiele czasu pochłaniały mu prace redakcyjne. Zamawianie rękopisów i redagowanie wniosków nie licowało z jego talentami poety i już dawno przerzucił te zadania na swojego bardziej skrupulatnego zastępcę, Charlesa Eliota Nortona. Ów jednak, dla podratowania zdrowia swej żony, wybrał się w podróż do Europy. Kwestie stylu, gramatyki i interpunkcji w artykułach obcych ludzi – oraz presja ze strony (zarówno kompetentnych, jak i niekompetentnych) przyjaciół, którzy pragnęli coś opublikować – wszystko to sprawiało, że Lowell nie miał głowy do pisania. Rutyna akademicka jeszcze bardziej osłabiała jego poetyckie natchnienie. Na dodatek czuł, że przez ramię patrzy mu Korporacja Harwardzka, zawsze gotowa grzebać w jego myślach równie pilnie, jak kalifornijscy imigranci grzebali w złotonośnych piaskach. A on, by odzyskać natchnienie, potrzebował jedynie położyć się pod drzewem i przez rok nie poświęcać się żadnemu innemu zajęciu prócz obserwacji plamek światła słonecznego na trawie. Jakże zazdrościł Hawthorne'owi [22], gdy niedawno odwiedził go w Concord! Do wieży, jaką sobie zbudował, można było się dostać tylko tajemnym wejściem, a nad klapą, która doń prowadziła, pisarz umieścił ciężkie krzesło.
Lowell nie usłyszał lekkich kroków na schodach ani nie dostrzegł, kiedy drzwi łazienki uchyliły się szerzej. Wchodząc, Fanny zamknęła je za sobą.
– Kochanie, prawie nie ma tu czym oddychać.
Lowell usiadł w balii z poczuciem winy.
W szeroko osadzonych, orientalnych oczach Fanny malowało się zatroskanie.
– Jamey, przybiegł tu syn dozorcy. Spytałam go, o co chodzi, ale powiedział, że chce rozmawiać z tobą osobiście. Zaprowadziłam go do pokoju muzycznego. Biedactwo, aż nie mógł złapać tchu.
Lowell owinął się w szlafrok i wbiegł na schody, pokonując po dwa stopnie naraz. Niezgrabny młodzieniec, o szerokich końskich zębach wystających spod górnej wargi, stał bezczynnie przy fortepianie, jak gdyby nerwowo przygotowywał się do koncertu.
– Sir, proszę mi wybaczyć, że sprawiam panu kłopot… Przechodziłem właśnie Brattle Street, kiedy wydało mi się, że słyszę hałasy ze starego Craigie House. Pomyślałem, że trzeba by zajrzeć do profesora Longfellowa i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ludziska mówią, że on jest taki dobry…
Serce Lowella zabiło szybciej w panice. Chwycił chłopca za ramiona.
– Co to za hałas, który słyszałeś, młodzieńcze?
– Wielki łomot. Jakby coś grzmotnęło – chłopak usiłował bezskutecznie oddać te odgłosy gestem. – No i ten kundelek… Trap mu jest, no nie?… Szczekał tak, że mógłby pobudzić wszystkich nieboszczyków. A potem coś jakby głośny krzyk. Nigdy wcześniej nie słyszałem tam takiego rwetesu, sir.
Lowell kazał chłopcu zaczekać, a sam popędził do garderoby, gdzie w pośpiechu chwycił pantofle i spodnie w szkocką kratę, które w innych okolicznościach wzbudziłyby u jego żony obiekcje natury estetycznej.
– Jamey, nie będziesz przecież o tej porze wychodził – perswadowała Fanny. – Tyle się ostatnio namnożyło różnych opryszków…
– Chodzi o Longfellowa – odparł krótko Lowell. – Chłopiec sądzi, że coś mu się mogło stać.
Fanny umilkła. Lowell obiecał żonie, że weźmie ze sobą strzelbę myśliwską i z bronią przewieszoną przez ramię wyruszył wraz z synem dozorcy w stronę Brattle Street.
Longfellow wciąż jeszcze drżał lekko, gdy wyszedł otworzyć drzwi Craigie House, lecz prawdziwym wstrząsem był dlań dopiero widok strzelby Lowella. Przeprosił za zamieszanie i opisał incydent bez upiększeń, tłumacząc go chwilowym pobudzeniem wyobraźni.
– Karl – zwrócił się Lowell do syna dozorcy – biegnij na policję po posterunkowego.
– Och, nie ma takiej potrzeby – odparł Longfellow.
– A ta ostatnia fala napadów rabunkowych? Policjanci sprawdzą całe sąsiedztwo i upewnią się, czy jest bezpiecznie. No, nie bądź samolubny.
Lowell spodziewał się, że przyjaciel będzie się sprzeciwiał, lecz Longfellow tego nie zrobił. Skinął zatem głową na Karla, który podekscytowany niezwykłą sytuacją, pognał na posterunek policji w Cambridge. W gabinecie Longfellowa Lowell opadł na krzesło i poprawił szlafrok, który wciąż miał na sobie. Gospodarz przeprosił przyjaciela, że wyrwał go z Elmwood z tak błahego powodu, i nalegał, by wrócił do siebie. Niemniej jednak ochoczo zaproponował mu herbatę.
James Russell Lowell wyczuł, że Longfellow jest przestraszony nie na żarty.
– Fanny jest ci zapewne wdzięczna – stwierdził ze śmiechem. – Mój zwyczaj otwierania okna w łazience, gdy siedzę w balii, nazywa „śmiercią przez wykąpanie".
Nawet teraz Lowell czuł się niezręcznie, wypowiadając imię żony w obecności przyjaciela, i starał się odruchowo zmienić modulację głosu. Rany Longfellowa były nadal świeże. Sam nigdy nie mówił o swojej Fanny. Nie napisał też o niej żadnego sonetu ani elegii, w których upamiętniałby żonę. Nawet w jego dzienniku nie było ani jednej wzmianki o jej odejściu. W pierwszym wpisie dokonanym po tragicznym wypadku Longfellow zacytował kilka wersów z Tennysona: „Spij słodko, czułe serce, w pokoju". Lowell sądził, że całkiem dobrze pojmował powody, dla których jego przyjaciel przez ostatnie lata napisał tak mało nowych wierszy i szukał schronienia w Dantem. Gdyby Longfellow miał sam tworzyć, pokusa, by napisać jej imię, byłaby zbyt wielka, a wówczas Fanny stałaby się zaledwie słowem.
Читать дальше