– Kimże jesteśmy, żeby się wtrącać! – powtórzył Lowell kpiąco. – Nie ma szans, żeby policja wpadła na ten trop, Wendell! Jeśli im nie pomożemy, będą uganiać się jak pies za własnym ogonem!
– Wolałbyś raczej, żeby uganiali się za naszymi szaleńczymi opowieściami, Lowell? Co my wiemy o takiej sprawie jak morderstwo?
– Więc dlaczego robiłeś sobie kłopot, przychodząc z tym do nas, Wendell?
– Abyśmy wiedzieli, jak chronić samych siebie! – odparł doktor. – Abyśmy postąpili jak należy. Abyśmy nie weszli na niebezpieczną drogę!
– Jamey, Wendell, proszę… – Fields stanął pomiędzy nimi.
– Jeśli pójdziesz na policję, możesz mnie z tego od razu wykluczyć – dodał drżącym głosem Holmes, opadając na fotel. – Wyrażam swój stanowczy sprzeciw.
– Spójrzcie oto, panowie – Lowell wykonał demonstracyjny gest dłonią w jego kierunku – doktor Holmes w zwykłej dla siebie postawie, gdy świat go potrzebuje: siedzi na tyłku.
Doktor rozejrzał się po pokoju, w nadziei, że ktoś udzieli mu wsparcia, a potem jeszcze głębiej zapadł w fotel. Potulnie wyjął złoty łańcuszek, spleciony z odznaką Phi Beta Kappa, i porównał czas na swoim zegarku z tym na mahoniowym zegarze Longfellowa, niemal pewny, że wszystkie czasomierze w Cambridge w każdej chwili mogą stanąć.
Lowell był najbardziej przekonujący, gdy w jego głosie brzmiała łagodna pewność siebie. Takim właśnie tonem zwrócił się do gospodarza.
– Mój drogi Longfellow, kiedy przybędzie tu posterunkowy, powinniśmy mieć przygotowane pismo zaadresowane do naczelnika policji. Wyjaśnimy w nim, co, jak sądzimy, odkryliśmy tej nocy. Potem możemy zapomnieć o sprawie, tak jak życzy sobie tego nasz drogi Holmes.
– No to do dzieła – Fields sięgnął do szuflady z przyborami do pisania.
Holmes i Lowell znowu zaczęli się kłócić. Longfellow lekko westchnął. Fields zastygł z dłonią w szufladzie, a Holmes i Lowell umilkli.
– Proszę, nie działajmy na oślep – rzekł Longfellow. – Zacznijmy od tego, kto w Bostonie i Cambridge wie o tych morderstwach.
– Co za pytanie! – Lowell był na tyle przejęty, że gotów był na nieuprzejmość nawet wobec jedynego człowieka, którego tak naprawdę, prócz swego zmarłego ojca, poważał. – Wie o tym każdy mieszkaniec tego zacnego miasta! O śmierci Healeya krzyczą pierwsze strony gazet.
Chwycił ze stołu numer „Bostonian Transcript" z wiadomością o zabójstwie sędziego.
– A zanim kur zapieje, wszyscy będą wiedzieć o śmierci Talbota. Sędzia i kaznodzieja! Równie dobrze mógłbyś próbować zakazać sprzedaży wołowiny i piwa, co starać się zatrzymać tę wiadomość!
– Bardzo dobrze. A kto jeszcze w mieście wie o Dantem? Kto jeszcze wie, że „le piante erano a tutti accese intrambe" [24]? Jak wielu spacerujących po Washington Street i School Street, którzy oglądają witryny sklepów lub przystają, aby podziwiać najmodniejsze w tym sezonie kapelusze, myśli przy tym, że „rigavan lor do sangue ii volto, che, mischiato di lagrime" [25]i wyobraża sobie strach przed „fastidiosi vermi" [26]? Powiedz mi, kto obecnie w naszym mieście – ba, kto w całej Ameryce zna słowa Dantego, jego dzieło, każdą pieśń, każdą tercyne na tyle dobrze, by w ogóle pomyśleć, że można dokonać zabójstwa podług opisów dantejskich kar w piekle?
W gabinecie Longfellowa, gdzie wszak zebrali się najbardziej wymowni oratorzy Nowej Anglii, zapadła grobowa cisza. Nikt nie śmiał się odezwać, ponieważ odpowiedzią byli obecni w gabinecie: Henry Wadsworth Longfellow, profesor James Russell Lowell, doktor Oliver Wendell Holmes, James Thomas Fields, oraz niewielkie grono ich przyjaciół i współpracowników.
– Dobry Boże! – zawołał Fields. – Jest tylko garstka ludzi, którzy potrafią czytać po włosku, nie mówiąc już o radzeniu sobie z włoskim Dantego, a nawet oni nie obeszliby się bez stosu podręczników i słowników. Poza tym większość z nich nigdy nie sięgnęłaby po Dantego!
Fields wiedział, co mówi. Znajomość obyczajów czytelniczych każdego literata i uczonego w Nowej Anglii i wszystkich znaczących postaci spoza tego grona stanowiła podstawę jego profesji.
– I nie sięgnie – ciągnął dalej – dopóki w każdej amerykańskiej księgarni nie pojawi się pełny przekład Dantego…
– Ten, nad którym pracujemy? – Longfellow podniósł odbitki Pieśni szesnastej. – Jeśli rzeczywiście ujawnimy policji precyzję, z jaką te morderstwa były „ściągnięte" z Dantego, kogo jeszcze, posiadającego wiedzę wystarczającą, by popełnić te zbrodnie, dałoby się wskazać? Będziemy nie tylko ich pierwszymi podejrzanymi. Siłą rzeczy będziemy ich głównymi podejrzanymi.
– Ależ mój drogi Longfellow… – Fields roześmiał się nerwowo. – Przestańmy się tym tak bardzo ekscytować, panowie. Rozejrzyjcie się po pokoju: profesorowie, wybitni obywatele stanu Massachusetts, poeci, goszczący u siebie i odwiedzający senatorów, dygnitarzy i uczonych… Komu mogłoby przyjść do głowy, że jesteśmy zamieszani w morderstwo? Naprawdę nie będzie to czczym pochlebstwem, jeśli przypomnę, że zajmujemy w Bostonie dość wyjątkową pozycję!
– Tak jak profesor Webster. Szubienice przypomną nam, że nie ma takiego prawa, które zakazywałoby wieszania osób z Harvardu – odparł Longfellow.
Holmes pobladł jeszcze bardziej. Choć odczuł ulgę, gdy Longfellow stanął po jego stronie, ten ostatni komentarz obudził w nim bolesne wspomnienia.
– Pracowałem już wtedy od kilku lat w Kolegium Medycznym – rzekł, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem. – Z początku każdy z wykładowców i pracowników uczelni był podejrzany, nawet poeta, jak ja.
Doktor próbował się roześmiać, lecz wypadło to blado.
– Trafiłem na listę potencjalnych morderców – podjął po chwili. – Policja przyszła do domu, aby mnie wypytywać… Wendell junior i mała Amelia byli jeszcze dziećmi. Neddie był zupełnie maleńki. Nigdy w życiu tak się nie bałem.
– Moi drodzy przyjaciele – powiedział spokojnie Longfellow. – Proszę, zastanówmy się: nawet jeśli policja zechciałaby nam zaufać, nawet gdyby faktycznie nam zaufała i uwierzyła, bylibyśmy podejrzani, dopóki nie złapaliby zabójcy. A potem, nawet gdyby go ujęto, Dante i tak byłby splamiony krwią, zanim Amerykanie zetknęliby się z jego słowami – i to w czasie gdy nasz kraj ma już dość śmierci. Doktor Manning i Korporacja już teraz pragną pogrzebać Dantego, aby zachować swój program nauczania, a to byłby gwóźdź do trumny. Dantego w Ameryce dopadłoby na następne tysiąc lat to samo przekleństwo, co we Florencji. Holmes ma rację: nikomu nic nie powiemy. Fields ze zdumieniem spojrzał na Longfellowa.
– Pod tym samym dachem ślubowaliśmy ochraniać Dantego – rzucił cicho Lowell na widok stężałej twarzy swojego wydawcy.
– Upewnijmy się, że, po pierwsze, chronimy siebie i nasze miasto albo nie będzie miał kto stanąć po stronie Dantego! – odparł Fields.
– Chronić nas samych i Dantego jest teraz jednym i tym samym, mój drogi Fields – stwierdził rzeczowo Holmes, z niejasnym poczuciem, że miał całkowitą rację, przewidując nadejście kłopotów. – Jednym i tym samym. Nie tylko my bylibyśmy potępieni, gdyby sprawa wyszła na jaw, lecz również katolicy, imigranci…
Fields wiedział, że mają rację. Gdyby teraz poszli na policję, znaleźliby się w nader niepewnej, jeśli nie niebezpiecznej, sytuacji.
– Boże, dopomóż! – westchnął wydawca. – Bylibyśmy zrujnowani.
To nie o prawie rozmyślał Fields. W Bostonie zła opinia i plotka mogły zaszkodzić dżentelmenowi daleko skuteczniej niż kat. Niezależnie od tego, jak bardzo wielbiono jego poetów, opinia publiczna zawsze żywiła pewną niezdrową zazdrość w stosunku do znanych osób. Wieści o najdrobniejszych nawet związkach z tak skandalicznym morderstwem rozeszłyby się z szybkością błyskawicy. Fields odczuwał już nieraz niesmak, widząc, jak na podstawie byle plotki nurzano w błocie niewinnych ludzi lub szargano czyjąś reputację.
Читать дальше