Stopy – same stopy – oblane uprzednio jakąś cieczą, sądząc po zapachu, naftą, strawił ogień. „Wypalone na chrupko" – pomyślał przerażony Holmes. Pozostały tylko dwa bezkształtne kawałki, wystające niezgrabnie z kostek. Skóra, a raczej to, co z niej zostało, wzdęła się i rozpękła pod wpływem ognia, wydobywając na wierzch różową tkankę. Profesor Haywood pochylił się, żeby lepiej widzieć.
Chociaż doktor Holmes rozciął w swym życiu setki zwłok, nie miał żołądka równie odpornego jak jego inni koledzy medycy i musiał odejść od stołu sekcyjnego. Jako nauczyciel nieraz opuszczał swoją salę wykładową, gdy trzeba było uśmiercić chloroformem królika. Błagał wtedy asystenta, by nie pozwolił zwierzęciu choćby pisnąć.
Holmes poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Miał wrażenie, że w pomieszczeniu nagle zabrakło powietrza. Nie wiedział, jak długo może potrwać autopsja, był jednak całkowicie pewien, że nie uda mu się dotrwać do jej zakończenia bez utraty przytomności. Haywood odsłonił całe zwłoki, ukazując obecnym szkarłatne, zastygłe w wyrazie bólu oblicze nieboszczyka. Zmiótł ziemię z jego oczu i policzków. Wzrok Holmesa wędrował po nagim ciele trupa.
Doktor uświadomił sobie, że twarz zmarłego jest mu znajoma. Tymczasem Haywood nachylił się nad ciałem, a naczelnik Kurtz zadawał mu kolejne pytania. Nikt nie prosił Holmesa o milczenie; jako wykładowca anatomii i fizjologii powinien wręcz wnieść swój wkład do dyskusji. Jednak doktor w tym momencie potrafił jedynie skupić się na poluźnianiu jedwabnego halsztuka. Mrugał konwulsyjnie, nie wiedząc, czy powinien raczej wstrzymać oddech, by zachować jak najdłużej to, co zdążył już zgromadzić w płucach, czy też oddychać gwałtownie, wykorzystując tę resztkę powietrza, jaka została jeszcze w pomieszczeniu, zanim inni, najwyraźniej nieświadomi tego, że tlen skończy się lada moment (Holmes był tego więcej niż pewny), padną na podłogę.
Jeden z zebranych, mężczyzna o ciemnej skórze Mulata, łagodnym wyrazie twarzy i błyszczących oczach, spytał doktora, czy nie jest mu słabo. W jego głosie Holmes dosłyszał coś znajomego. Jak przez mgłę rozpoznał w nim policjanta, który przybył do Craigie House podczas spotkania Klubu Dantego, aby zobaczyć się z Lowellem.
– Doktorze Holmes? Czy zgadza się pan z ustaleniami profesora Haywooda? – naczelnik Kurtz pragnął zapewne w uprzejmy sposób zaznaczyć udział doktora w badaniu, chociaż Holmes ani na moment nie podszedł do zwłok na tyle blisko, by dokonać czegoś więcej niż najbardziej pobieżnych oględzin.
Doktor usiłował przypomnieć sobie to, co dotarło do niego z dialogu Haywooda z Kurtzem. Zarejestrował uwagę profesora, że denat żył jeszcze, gdy ktoś podpalił mu stopy. Ofiara musiała jednak znajdować się w pozycji uniemożliwiającej przerwanie tortury. Brak innych obrażeń ciała oraz wygląd twarzy wskazywały na to, że przyczyną zgonu był najprawdopodobniej atak serca.
– Cóż, oczywiście – wyjąkał Holmes. – Tak, zgadzam się, panie naczelniku. – Cofnął się ku drzwiom, jakby chciał uciec przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. – Panowie mogliby zapewne kontynuować przez chwilę beze mnie?
Kurtz zadawał Haywoodowi kolejne pytania, Holmes tymczasem dotarł do drzwi, wyszedł na korytarz, a po chwili znalazł się na zewnętrznym dziedzińcu Kolegium i zaczął łapczywie wciągać w płuca powietrze.
W porze zmierzchu, gdy niebo nad Bostonem zabarwiło się fioletem, doktor Holmes snuł się bez celu po placu targowym. Mijał rzędy straganów, na których wystawiono ciasta z kminkiem i dzbany imbirowego piwa, a biało odziani sprzedawcy ostryg i homarów zachęcali do kupna tych potworów. Doktor nie mógł ścierpieć myśli o swym haniebnym zachowaniu podczas autopsji. Nie otrząsnął się jeszcze z szoku, jaki wywołało odkrycie, że ofiarą morderstwa padł wielebny Talbot, dlatego też nie pobiegł do Fieldsa lub Lowella, by podzielić się z nimi tą sensacyjną wiadomością. Jak mógł – on, doktor Oliver Wendell Holmes, lekarz i profesor nauk medycznych, ceniony wykładowca i reformator medycyny! – drżeć na widok trupa, jak gdyby to była zjawa z jakiegoś sentymentalnego powieścidła? Wendell junior byłby szczególnie zawstydzony jego tchórzostwem. Syn Holmesa nie taił przekonania, że byłby lepszym odeń lekarzem – podobnie zresztą jak lepszym profesorem, mężem i ojcem.
Junior, chociaż nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, był już na polu bitwy i widział niejedno: ciała rozrywane na strzępy, szeregi żołnierzy koszone ogniem artyleryjskim, kończyny odpadające jak liście, amputacje wykonywane za pomocą pił do drewna przez chirurgów amatorów, którym za stół operacyjny służyły wyjęte z zawiasów drzwi, a wyjących z bólu rannych przytrzymywały podczas zabiegu zbryzgane krwią pielęgniarki wolontariuszki. Zapytany przez kuzyna, jakim sposobem udało mu się zapuścić wąsy, podczas gdy jego własne usiłowania spełzły na niczym, Junior odpowiedział obcesowo: „Moje były podlewane krwią".
Teraz doktor Holmes zmobilizował całą posiadaną wiedzę o procesie pieczenia chleba. Poszukując na bostońskim targu pieczywa najlepszej jakości, nie zaniedbywał też obserwacji takich szczegółów, jak ubranie, zachowanie czy pochodzenie sprzedawców. Obmacywał bochenki pospiesznym, pozornie niedbałym, lecz zdecydowanym dotknięciem dłoni lekarza. Raz po raz przecierał zroszone czoło chusteczką. Na następnym straganie jakaś paskudna stara Irlandka dźgała palcami solone mięso. Doktor nie mógł znieść tego widoku.
Dotarłszy do stoiska irlandzkiej matrony, doktor uświadomił sobie, że wstrząs, jakiego doznał w kostnicy Kolegium Medycznego, miał głębsze podłoże, niż początkowo sądził. Nie chodziło tylko o odrazę na widok zdeformowanego ciała. Przyczyną nie był też fakt, że ofiarą zabójstwa – i to tak okrutnego – padł Elisha Talbot, wrośnięty w pejzaż Cambridge niczym wiąz Waszyngtona [17]. Nie – w tym morderstwie było coś znajomego. Holmes kupił ciepły, brązowy bochenek chleba i ruszył do domu. Zastanawiał się, czy śmierć Talbota mogła mu się kiedyś przyśnić w jakimś dziwnym, proroczym śnie. Lecz doktor nie wierzył w przesądy. Zapewne musiał kiedyś przeczytać opis podobnego makabrycznego czynu, którego szczegóły spadły nań potem bez ostrzeżenia, gdy ujrzał zwłoki. Gdzie jednak mógł natknąć się na opis czegoś równie okropnego? W żadnym piśmie medycznym. Z pewnością nie w „Bostonian Transcript", ponieważ morderstwo dopiero co się wydarzyło. Holmes zatrzymał się pośrodku ulicy i wyobraził sobie kaznodzieję wierzgającego w powietrzu płonącymi stopami.
– Dat calcagni a le punk [18] - wyszeptał.
Tak właśnie przez wieczność płonęli w swych dołach symoniach. [19]Jego serce zamarło.
– Dante! To Dante!
Amelia Holmes weszła do jadalni i postawiła na środku nakrytego stołu zimną potrawkę z dziczyzny. Wydała kilka poleceń służbie, wygładziła suknię i w oczekiwaniu na męża wyjrzała przez frontowe drzwi. Była pewna, że skręcająca w Charles Street postać, którą parę minut temu zobaczyła z okna na piętrze, to Wendell. Miała nadzieję, że nie zapomniał o wyśmienitym chlebie, który miał kupić. Zaprosili na kolację kilku przyjaciół, w tym Annie Fields. A w salonie kogoś, kto chce rywalizować z Annie Fields, wszystko musi być wyśmienite. Jednak Charles Street, jeśli pominąć znikające cienie drzew, była pusta. Zapewne krępy człowiek w długim fraku, którego widziała przez okno, był tylko podobny do jej męża…
Henry Wadsworth Longfellow studiował tekst pozostawiony przez Reya. Chcąc odpędzić myśli o przeszłości, dźgał palcami rzędy liter, przepisywał tekst po wielekroć na oddzielne arkusze, tworzył w różnych zestawieniach anagramy słów zapisanych na kartce przez policjanta. Córki pojechały z wizytą do Portland, do rodziny jego siostry, obydwaj synowie, każdy osobno, podróżowali po świecie, mógł zatem spędzać dni w samotności, za którą – bardziej w teorii niż w praktyce – tęsknił.
Читать дальше