Dźwięk był głośniejszy od lekkiego chrobotu, jaki czynią gryzonie, a jednocześnie zbyt cichy jak na hałasy ulicznych urwisów. „Co to, na Mojżesza?" – pomyślał Talbot i podniósł kiwającą się lampę na wysokość oczu. Słyszał o bandach złoczyńców, których wojna i rozbudowa miasta wygnały z dawnych siedzib. Ludzie ci od jakiegoś czasu zaczęli gromadzić się w opuszczonych kryptach. Talbot zdecydował, że pośle po policjanta, aby zbadał tę sprawę następnego ranka. Chociaż, z drugiej strony, czy coś wynikło z przekazania, dosłownie wczoraj, informacji o włamaniu do jego domowego sejfu i kradzieży tysiąca dolarów? Pastor był pewny, że policja w Cambridge nie zrobiła w tej sprawie nic. Mógł być tylko rad, że miejscowi złodzieje okazali się równie niekompetentni, zabrali bowiem tylko pieniądze, lekceważąc resztę cennej zawartości sejfu.
Wielebny Talbot zawsze był człowiekiem pełnym cnót i uczciwym względem swoich sąsiadów i kongregacji. Wyjątek stanowiły czasy, gdy przed trzydziestu laty dał się ponieść gorliwości. Na początku swej posługi w Drugim Kościele zgodził się rekrutować protestanckich robotników z Niemiec i Niderlandów do „dobrze płatnej pracy" w Bostonie, obiecując im przy tym możliwość praktyk religijnych w ramach swojej kongregacji. Skoro z Irlandii nadciągały kolejne fale katolików, czemu nie sprowadzić trochę protestantów? Praca przy budowie linii kolejowych była bardzo ciężka i dwudziestu z jego podopiecznych zmarło z powodu wycieńczenia lub wskutek zarazy, pozostawiając sieroty i wdowy bez środków do życia. Talbot po cichu wywinął się ze zobowiązań, a potem spędził długie lata na usuwaniu wszelkich śladów swojego zaangażowania w tę sprawę. Wcześniej przyjmował od robotników opłaty za „konsultacje". Choć obiecywał sobie, że zwróci pieniądze ich rodzinom, nie uczynił tego. Wymazał z pamięci całe to zdarzenie, a każdą kolejną życiową decyzję podejmował ostrożnie, skrupulatnie tropiąc przewrotność innych.
Cofając się niepewnie, Elisha Talbot nagle potknął się o coś twardego. Stanął zmartwiały. W pierwszej chwili pomyślał, że musiał popsuć się jego wewnętrzny kompas i wpadł na ścianę. Ale to nie była ściana. Jeśli pominąć uściski dłoni na powitanie, od wielu lat nie dotykał go żaden człowiek, teraz jednak pastor nie miał wątpliwości, że czuje dotknięcie innej ludzkiej istoty. Ktoś oplótł go ramionami i usiłował odebrać mu lampę. Pastor usłyszał czyjś ciężki, przyspieszony oddech.
Gdy Talbot odzyskał świadomość, w ułamku sekundy zorientował się, że otacza go nieprzenikniony mrok, całkiem innego rodzaju niż przedtem. Nadal czuł cierpki odór krypty, lecz teraz o jego policzek ocierało się coś zimnego i wilgotnego. Po twarzy spływały mu strużki potu, które – dziwna rzecz – jakby pełzły od ust ku czołu. I było zimno, zimno jak w lodowni. Poczuł, że drży, i uświadomił sobie, iż jest nagi. Jednocześnie jego zdrętwiałe ciało trawił jakiś dziwny, nie znany wcześniej żar. Co to za koszmar? Czy to sen? Tak, oczywiście! To tylko ta straszna, głupia książka, którą czytał, zanim udał się na spoczynek, pełna opisów bestii i demonów, tak na niego podziałała. A jednak nie mógł sobie przypomnieć chwili, gdy wychodził z krypty, nie pamiętał, jak dotarł do swego skromnego domu pomarańczowej barwy, ani jak przynosił sobie wodę do mycia… Nagle zrozumiał, że nigdy nie opuścił podziemnych korytarzy. Jego serce biło jak młot, rozpaczliwie pompując krew do głowy. Oddychał, pojękując słabo.
Pastor poczuł jeszcze, jak szaleńczo wierzga stopami trawionymi przez ogień. Wiedział, że to nie sen i że ma zaraz umrzeć. Było to dziwne uczucie. Opuścił go wszelki strach, zapewne zużyty całkowicie za życia. Zamiast tego Talbota ogarnęła wściekłość, że mogło go coś takiego spotkać, że oto ginie jedno z Bożych dzieci, a nikt o tym nie wie i nikogo to nie obchodzi.
W tej ostatniej chwili próbował modlić się płaczliwym głosem: „Boże, przebacz mi, jeśli zbłądziłem", lecz z jego ust wydobył się tylko rozdzierający krzyk, który utonął w coraz głośniejszym łomocie serca.
Pierwsza strona popołudniowego niedzielnego wydania „Bostonian Transcript" z 22 października 1865 roku zawierała wyjątkowe ogłoszenie: oferowano nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Takiego zamieszania na ulicach, tylu zatrzymujących się przy sprzedawcach gazet powozów nie widziano w Bostonie od dnia (jakże, zdawało się, nieskończenie odległego), gdy miastem wstrząsnęła wiadomość o ataku na Fort Sumter [16], kiedy to wszyscy byli pewni, że dziewięciodniowa kampania zdoła położyć kres dzikiej rebelii Południa.
Pani Healey powiadomiła naczelnika Kurtza o swych planach, wysyłając mu zwykły telegram. Zanim wiadomość dotarła do adresata, wiele par oczu na posterunku policji zdążyło się już z nią zapoznać. Wdowa donosiła Kurtzowi, że zdecydowała się poinformować o wszystkim redakcje pięciu bostońskich gazet. Opisała okoliczności śmierci męża i wyznaczyła nagrodę za informację, która mogłaby doprowadzić do schwytania mordercy sędziego. Po niedawnej aferze korupcyjnej w biurze śledczym radni miejscy przegłosowali wprawdzie przepisy zabraniające policjantom przyjmowania nagród, czemuż jednak nie dać się wzbogacić zwykłym obywatelom? Kurtz zapewne nie będzie zadowolony z takiego obrotu sprawy, lecz jak zaznaczała wdowa, nie dotrzymał złożonej jej obietnicy. Popołudniowe wydanie „Bostonian Transcript" przyniosło nowinę jako pierwsze.
Ednah Healey z lubością snuła teraz wyobrażenia na temat tego, co czeka ujętego złoczyńcę, który miał cierpieć i żałować swej zbrodni. W jej ulubionej wizji morderca trafiał na Gallows Hill, gdzie nie wieszano go jednak, lecz rozbierano do naga i podpalano, pozwalając mu podejmować (oczywiście nieskuteczne) próby ugaszenia płomieni. Wdowa była zafascynowana i przerażona tworami swej wyobraźni. Służyły one ponadto całkiem innemu celowi – dzięki nim jej myśli nie skupiały się tak bardzo na mężu i mogła łagodzić narastającą nienawiść, jaką czuła do niego za to, że ją opuścił.
Rękawiczki, które pani Healey nosiła teraz nieustannie, miały zapobiec dalszemu rozdrapywaniu skóry. Jej mania nasilała się coraz bardziej i ubranie nie maskowało już blizn powstałych w wyniku samookaleczenia. Pewnego wieczoru dręczona koszmarem wdowa wypadła nagle ze swojej sypialni i w akcie desperacji ukryła gdzieś broszę zawierającą pukiel włosów sędziego. Rankiem służące i synowie pani Healey przetrząsnęli całe Wide Oaks, od desek podłogowych po podtrzymujące dach belki, lecz nie zdołali odnaleźć broszki. Tak było nawet lepiej. Z zawieszonymi na szyi wspomnieniami wdowa nigdy nie zaznałaby spokojnego snu.
Na szczęście i tak nie znała całej prawdy o powolnym konaniu męża przez cztery upalne jesienne dni, gdy Artemus Prescott Healey mamrotał nieustannie: „Wielce szanowna ławo przysięgłych… ", a setki głodnych czerwi, zrodzonych ze złożonych w ranie przez muchy jaj, stopniowo pożerały gąbczastą tkankę jego mózgu. Najpierw sędzia nie mógł ruszyć ramieniem. Potem zdołał przebierać palcami, sądząc, że porusza nogą. Po pewnym czasie larwy, którym pokarm nieszczególnie smakował, niemniej potrzebowały go, pochłonęły ten obszar mózgu swej ofiary, który odpowiadał za składnię. „Wielce przysięgła ławo szanownych… " – sędzia słyszał, że to nonsens, ale nie mógł nic z tym zrobić. Gdy na krótko wróciło mu czucie, w bezgranicznej udręce uwierzył, że nie żyje, i modlił się o to, by móc umrzeć ponownie. Healey wpatrywał się ze zdumieniem w rozpięty nad nim brudny proporczyk i niewiele z tego wszystkiego rozumiał.
Читать дальше