— Pamiętasz gościa aresztowanego po napadzie na Deborę? Kopnąłem go w głowę, i to mocno. To był jego chłopak.
— Był? — zdziwił się Chutsky. — Gdzie jest teraz?
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co ludzie sami się okaleczają — w końcu wyręcza ich w tym życie, i to ze sporym powodzeniem. Gdybym jednak, odgryzając sobie język, mógł cofnąć słowo „był”, zrobiłbym to z dziką radością. Ale cóż, już to powiedziałem i nic nie mogłem poradzić, więc zacząłem rozpaczliwie szukać choćby okruchów mojej dawnej przytomności umysłu. I w końcu je wyszperałem.
— Nie stawił się na rozprawie. Zniknął — powiedziałem.
— A tamten uważa, że przez ciebie stracił chłopaka?
— Na to wygląda — odparłem.
Chutsky spojrzał na mnie, a potem znów na rysunek.
— Słuchaj, stary — zaczął. — Znasz tego gościa i wiem, że musisz się kierować instynktem. Ja zawsze dobrze na tym wychodziłem, no, dziewięć razy na dziesięć. Ale to, sam nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Jakieś takie, mocno naciągane, nie sądzisz? — Wskazał palcem obrazek. — Ale co do jednego masz rację. Jeśli zamierza to zrobić, rzeczywiście potrzebujesz mojej pomocy. Dużo bardziej niż ci się wydaje.
— Jak to? — spytałem uprzejmie.
Chutsky trzepnął obrazek grzbietem dłoni.
— Ten hotel — powiedział — to nie The Breakers. To hotel Nacional. W Hawanie. — I na widok nieelegancko rozdziawionych ust Dextera dodał: — No wiesz, w Hawanie. Tej na Kubie.
— Ale to niemożliwe — stwierdziłem. — To znaczy, ja tam byłem. To The Breakers.
Uśmiechnął się do mnie tym irytującym, pełnym wyższości uśmiechem, który chętnie wypróbuję pewnego dnia, kiedy akurat nie będę w przebraniu.
— Nie uważało się na historii, co? — spytał.
— Tego chyba nie przerabialiśmy. O czym ty mówisz?
— Hotel Nacional i The Breakers powstały na podstawie jednego projektu, dla oszczędności — poinformował. — Są praktycznie identyczne.
— To czemu jesteś taki pewny, że to nie The Breakers?
— Popatrz — rzekł Chutsky. — Spójrz na te stare samochody. Esencja Kuby. I widzisz ten niby — wózek golfowy, z zaokrąglonym dachem? To coco loco, zobaczyć je można tylko tam, nie w Fort Lauderdale. No i rośliny. Widzisz te po lewej stronie? Nie rosną przy The Breakers. Tylko i wyłącznie w Hawanie. — Upuścił szkicownik i odchylił się. — Czyli moim skromnym zdaniem, problem rozwiązany.
— Czemu tak uważasz? — spytałem, poirytowany jego nastawieniem i brakiem sensu w tym, co powiedział.
Chutsky się uśmiechnął.
— Amerykaninowi zbyt trudno się tam dostać — zauważył. — Nie sądzę, żeby mu się udało.
Mała moneta wpadła w otwór i w mózgu Dextera zapaliło się światełko.
— Jest Kanadyjczykiem.
— No dobrze. Czyli może tam pojechać. — Wzruszył ramionami. — Tylko że nie wiem, czy pamiętasz, ale tam nie jest łatwo. To znaczy… nie puściliby mu tego płazem… — Trzepnął szkicownik grzbietem dłoni. — Nie na Kubie. Gliny zaraz zrobiłyby z nim… — Chutsky zmarszczył brwi i w zamyśleniu podniósł błyszczący srebrny hak do twarzy. Zreflektował się w ostatniej chwili, zanim wyłupił sobie oko. — Chyba że… — urwał.
— Co?
Lekko pokręcił głową.
— Gość jest raczej bystry, co?
— Cóż, wiem, że za takiego się uważa.
— Czyli na pewno wie. Co może oznaczać… — podjął Chutsky, taktownie unikając rzeczowników. Nieporadnie wyjął telefon, duży, ze sporym ekranem. Położył go na stole, przytrzymał hakiem i zaczął dźgać palcem klawisze, pomrukując: — Cholera… no dobra… uhm… — i czyniąc inne, równie przenikliwe spostrzeżenia. Widziałem, że na ekranie ma wyszukiwarkę Google’a, ale ze swojego miejsca nie mogłem odczytać nic ponadto. — Mam cię — rzucił wreszcie.
— Co?
Uśmiechnął się wyraźnie zadowolony ze swojej przebiegłości.
— Organizują tam takie różne festiwale — wyjaśnił. — Żeby pokazać, jacy są światowi i wolni. — Pchnął telefon po blacie w moją stronę. — Na przykład ten.
Przysunąłem telefon do siebie.
— Festival Internacional de Artes Multimedia — przeczytałem, przewijając tekst w dół.
— Zaczyna się za trzy dni — rzekł Chutsky. — I cokolwiek facet zamierza… wyświetlić slajdy, filmy czy co tam jeszcze… gliny dostaną polecenie, żeby mu na to pozwolić. W ramach festiwalu.
— I będzie tam prasa — dodałem — z całego świata.
Chutsky wykonał hakiem gest, który byłby uniesieniem dłoni, rzecz jasna, gdyby miał dłoń. Tak czy owak, jego znaczenie było jasne.
— A w obecnej sytuacji — stwierdził — w Miami będzie o nim tak głośno, jakby odbywał się w Miami.
I miał słuszność. Do Miami docierały oficjalne i nieoficjalne relacje o wszystkim, co działo się w Hawanie — bardziej szczegółowe niż te o wydarzeniach w Fort Lauderdale, które było tuż obok. Dlatego jeśli zostanę posądzony w Hawanie, to w Miami mnie skażą, a w dodatku nie będę mógł nic na to poradzić.
— Rozwiązanie idealne — orzekłem. I takie było; Weiss miał wolną rękę, by przygotować swoje okropne przedsięwzięcie, a potem zdobyć rozgłos, którego tak gorąco pragnął, a wszystko to w jednym pakiecie. Co nie wróżyło mi nic dobrego. Zwłaszcza że wiedział, że nie mogę dostać się na Kubę, by go powstrzymać.
— No dobrze — powiedział Chutsky. — Może i ma to sens. Ale dlaczego właściwie uważasz, że tam pojedzie?
Niestety, było to zasadne pytanie. Przemyślałem to. Po pierwsze, czy naprawdę byłem tego pewien? Jakby nigdy nic, tak, żeby nie spłoszyć Chutsky’ego, posłałem ostrożne, milczące zapytanie do Mrocznego Pasażera. Jesteśmy tego pewni? — spytałem.
O tak, powiedział i wyszczerzył ostre kły w uśmiechu. Zdecydowanie.
Dobrze więc. Czyli to już ustaliliśmy. Weiss pojedzie na Kubę zdemaskować Dextera. Mnie jednak potrzeba było czegoś więcej niż tylko milczącej pewności; tak naprawdę jaki miałem dowód, oprócz rysunków, których prawdopodobnie nie uznałby żaden sąd? Owszem, niektóre z nich były bardzo ciekawe — na przykład obraz kobiety z sześcioma piersiami zapadał głęboko w pamięć.
Przypomniałem sobie ten rysunek i wszystko stało się jasne jak słońce.
Był tam wsunięty kawałek papieru.
Lista lotów z Hawany do Meksyku.
Plan w sam raz dla kogoś, kto, powiedzmy, przewidywałby, że będzie musiał w pośpiechu opuścić Hawanę. W przypadku gdyby, przypuśćmy, poukładał przed najbardziej reprezentacyjnym w mieście, pięciogwiazdkowym hotelem niezwykle wyglądające trupy.
Sięgnąłem po szkicownik, wyjąłem rozkład lotów i rzuciłem go na stolik.
— Będzie tam — powiedziałem.
Chutsky wziął kartkę i ją rozłożył.
— Cubana Aviacion — przeczytał.
— Z Hawany do Meksyku — dorzuciłem. — Żeby mógł wykonać zadanie i szybko się ulotnić.
— Może. Uhm, to jest możliwe. — Spojrzał na mnie i przechylił głowę na bok. — Co czujesz w bebechach?
Prawdę mówiąc, w bebechach nigdy jeszcze nie czułem nic prócz głodu. Jednak dla Chutsky’ego najwyraźniej było to bardzo ważne, a jeśli rozszerzyć definicję „bebechów” na tyle, by objęła Pasażera, w bebechach czułem, że nie ma co do tego cienia wątpliwości.
— Będzie tam — powtórzyłem.
Chutsky zmarszczył brwi i ponownie obejrzał rysunek. Po chwili zaczął kiwać głową, najpierw powoli, potem z coraz większą werwą.
— Uhm — mruknął, podniósł wzrok, odrzucił mi rozkład lotów i wstał. — Chodźmy pogadać z Deborą — powiedział.
Читать дальше