Spojrzałem na ostatnie duże, kolorowe przedstawienie mojej osoby wyświetlonej na hotelu The Breakers. Rysunek był na tyle wyraźny, że z łatwością dało się rozpoznać najważniejsze elementy architektury budynku. Fronton miał kształt litery U, z drzwiami wejściowymi pośrodku i wysuniętymi do przodu skrzydłami po bokach. Do wejścia prowadziła długa promenada wysadzana palmami, idealne miejsce dla tłumu przerażonych gapiów. Weiss na pewno byłby gdzieś wśród nich i robił zdjęcia ich twarzy. Kiedy jednak patrzyłem na ten obraz, uświadomiłem sobie, że wcześniej pewnie wynająłby pokój w jednym ze skrzydeł z widokiem na fasadę, na której miałaby się odbyć projekcja, i ustawił tam kamerę, zdalnie sterowaną, taką, jakimi posługiwał się do tej pory, ale tym razem z naprawdę dobrym obiektywem, by uchwycić miny gapiów.
Cała sztuczka polegała na tym, żeby powstrzymać go, zanim wszystko przygotuje — czyli w momencie, kiedy przyjedzie do hotelu. A żeby to zrobić, wystarczy się dowiedzieć, kiedy się zamelduje. Byłoby to bardzo proste, gdybym miał dostęp do hotelowego rejestru — a nie miałem — albo gdybym potrafił się do niego włamać — a nie potrafiłem. Po chwili namysłu coś sobie jednak uświadomiłem.
Znałem kogoś, kto to potrafił.
Kyle Chutsky siedział naprzeciwko mnie przy tym samym stoliku w kącie barku na parterze szpitala, co poprzednio. Choć od kilku dni chyba nie wychodził z budynku, był gładko ogolony i miał na sobie czystą koszulę. Patrzył na mnie z rozbawieniem, od którego podniosły mu się kąciki ust i zmarszczyła skóra wokół oczu, same oczy jednak pozostały zimne i czujne.
— Śmieszne — powiedział. — Chcesz, żebym pomógł ci włamać się do systemu rezerwacji tego hotelu, jak mu tam, The Breakers? Ha. — Parsknął śmiechem, który nie zabrzmiał przekonująco. — Czemu uważasz, że mogę ci w tym pomóc?
Niestety, było to dobre pytanie. Tak naprawdę nie mogłem być pewien, czy będzie w stanie mi pomóc, przynajmniej nie na podstawie czegoś, co powiedział lub zrobił. Choć jednak znałem go słabo, wiedziałem, że jest cenionym współpracownikiem tajnego rządu, świadomie nienadzorowanej, luźnej kliki pracującej dla rozmaitych agencji oznaczanych różnymi literami alfabetu, mniej lub bardziej powiązanych z rządem federalnym, a czasem nawet ze sobą nawzajem. I dlatego byłem pewien, że może ustalić na wiele różnych sposobów, kiedy Weiss zamelduje się w hotelu.
Była jednak drobna przeszkoda natury formalnej: ja nie powinienem o tym wiedzieć, a on nie powinien się do tego przyznać. I żeby ją jakoś ominąć, musiałem podać mu argument na tyle mocny, by przełamał jego instynktowny opór. Oczywiście, dla mnie takim argumentem była nadciągająca zguba Dzielnego Dextera, ale nie wydawało mi się, by Chutsky podzielał moją wysoką samoocenę. Dla niego pewnie istotniejsze były duperele typu bezpieczeństwo państwa, pokój na świecie i jego własne względnie bezwartościowe życie i zdrowie.
Przyszło mi jednak do głowy, że istotna dla niego była też moja siostra, a to dawało mi przynajmniej potencjalny punkt zaczepienia. Dlatego z moją najlepszą sztuczną męską bezpośredniością powiedziałem:
— Kyle… ten gość omal nie zabił Debory. — I w dowolnej scenie byle serialu dla prawdziwych mężczyzn to by z powodzeniem wystarczyło; Chutsky jednak najwyraźniej rzadko oglądał telewizję. Uniósł bowiem tylko brew i spytał:
— No to co?
— To — byłem nieco zbity z pantałyku, usiłując przypomnieć sobie. inne sceny z tych seriali — że gdzieś tam jest i, no, uchodzi mu to bezkarnie. Aha, i może to zrobić znowu.
Tym razem uniósł obie brwi.
— Myślisz, że znowu pchnie Deborę nożem?
Szło mi jak po grudzie, zupełnie nie tak, jak oczekiwałem. Zakładałem, że obowiązuje coś w rodzaju Kodeksu Ludzi Czynu i że jak tylko wspomnę o potrzebie bezpośredniego działania i okażę zapał bojowy, Chutsky zerwie się na równe nogi i razem zdobędziemy działa Nawarony. On jednak patrzył na mnie tak, jakbym zaproponował mu lewatywę.
— Jak możesz nie chcieć dorwać tego gościa? — spytałem tonem, który miał wyrażać po części zakłopotanie, po części desperację.
— Nie jestem od tego — odparł. — Ty też nie, Dexter. Jeśli uważasz, że facet zatrzyma się w tym hotelu, donieś o tym glinom. Oni mają kupę ludzi, których mogą tam postawić, żeby na niego czekali i go zwinęli. Ty, stary, masz tylko siebie… i nie zrozum mnie źle, ale jak dla ciebie to chyba trochę za ostra jazda.
— Gliny spytają, skąd to wiem — stwierdziłem i od razu tego pożałowałem.
A Chutsky natychmiast to wychwycił.
— No dobra. To skąd o tym wiesz?
Są chwile, kiedy nawet Kłamczuszek Dexter musi wyłożyć przynajmniej jedną albo dwie karty na stół, i taka chwila właśnie nadeszła. Dlatego wyrzuciłem moje wrodzone zahamowania za okno i oznajmiłem:
— On mnie nęka.
Chutsky zamrugał.
— Co to znaczy?
— Że chce mnie zabić. Już dwa razy próbował.
— I myślisz, że spróbuje znowu? W tym hotelu, The Breakers?
— Tak.
— To nie wychodź z domu i tyle — poradził.
Nie chciałbym wyjść na zarozumialca, ale prawda jest taka, że nie przywykłem do rozmów, w których druga strona jest tą mądrzejszą. W tym tańcu jednak to Chutsky prowadził, a Dexter był kilka piruetów za nim i kuśtykał na dwóch lewych nogach z pęcherzami wykwitającymi na piętach i palcach. Kiedy zaczynałem tę rozmowę, wyobrażałem sobie Chutsky’ego jako prawdziwego faceta robiącego użytek z pięści, nawet jeśli jedną z nich zastępował stalowy hak — nieulękłego do przesady zabijakę, który z byle powodu rwie się do walki, a co dopiero, gdy ma okazję dostać w swoje ręce, czy raczej w rękę i hak człowieka, który ugodził nożem jego ukochaną, moją siostrę Deborę. Najwyraźniej mylnie oceniłem sytuację.
Pozostawał jednak wielki znak zapytania: kim w takim razie był Chutsky i jak miałem zapewnić sobie jego pomoc? Czy potrzebowałem przemyślnego fortelu, by narzucić mu swoją wolę, czy też będę musiał uciec się do jakiejś formy bezprecedensowego, niezręcznego wyznania niewymownej prawdy? Na samą myśl o dopuszczeniu się szczerości drżałem jak osika — to byłoby wbrew wszelkim moim zasadom. Ale nie widziałem innego wyjścia; musiałem być przynajmniej odrobinę szczery.
— Jeśli zostanę w domu, on zrobi coś strasznego. Mnie, może nawet dzieciom.
Chutsky popatrzył na mnie i pokręcił głową.
— Mówiłeś z większym sensem, kiedy wydawało mi się, że chcesz zemsty. Jak może ci coś zrobić, skoro ty będziesz w domu, a on w hotelu?
W pewnym momencie trzeba pogodzić się z faktem, że są takie dni, kiedy nie działa się na pełnych obrotach, i to był jeden z nich. Powiedziałem sobie, że pewnie nadal odczuwam skutki wstrząsu mózgu, ale moje ja odpowiedziało, że to w najlepszym razie żałosna i mocno nadużywana wymówka, i pierwszy raz od dawna tak bardzo zły na siebie, wyjąłem szkicownik zabrany z samochodu Weissa i otworzyłem go na kolorowym rysunku Dextera Dominatora na fasadzie hotelu The Breakers.
— Jeśli nie będzie mógł mnie zabić, dopilnuje, żeby wsadzili mnie za zabójstwo.
Chutsky długo oglądał obrazek, aż w końcu gwizdnął cicho.
— O ja cię kręcę — rzucił. — A to tutaj na dole to…?
— Trupy. Spreparowane jak te, w sprawie których Debora prowadziła śledztwo, kiedy ją dźgnął.
— Po co miałby to zrobić?
— To rodzaj sztuki. To znaczy on tak uważa.
— No dobra, ale po co miałby to zrobić właśnie tobie, stary?
Читать дальше