Zanim ogłuszony zniknąłem pod stertą czasopism, złapałem Deb za rękę, która już zamierzała się na mnie „Karachi Observerem”.
— Deb, będę widział je lepiej, jak nie wydłubiesz mi nimi oczu.
— Takiej lawiny gówna jeszcze nie widziałeś — stwierdziła.
Prawdę mówiąc, niewiele w życiu widziałem lawin gówna, choć raz w gimnazjum Randy Schwartz wrzucił do pełnego sedesu petardę i spuścił wodę, a pan O’Brien musiał potem iść do domu się przebrać. Deb jednak wyraźnie nie była w nastroju do wspominków, choć pana O’Briena nie lubiła, podobnie jak ja.
— Domyśliłem się — przyznałem — po tym, że Matthews nagle zniknął.
Prychnęła.
— Jak kamień w wodę.
— Nie sądziłem, że dożyję tak paskudnej sprawy, że kapitan nie zechce pokazać się w telewizji — stwierdziłem.
— Cztery zasrane trupy w jeden zasrany dzień — rzuciła. — Czegoś takiego jeszcze nie było. Że też na mnie musiało trafić.
— Rita mówiła, że ładnie wyglądałaś w telewizji — pochwaliłem ją na pocieszenie, ale nie wiedzieć czemu skutek był taki, że Deb uderzyła w stertę gazet i strąciła jeszcze kilka na podłogę.
— Do cholery, nie chcę być w telewizji — wypaliła. — Ten kutas Matthews rzucił mnie lwom na pożarcie, bo to absolutnie najgłośniejsza i najbardziej popierdolona sprawa na całym zasranym świecie, i chociaż nie udostępniliśmy zdjęć ciał, wszyscy wiedzą, że dzieje się coś dziwnego, a burmistrz dostaje kurwicy, nawet sam gubernator dostaje kurwicy, i jeśli nie znajdę sprawcy do lunchu, to cała Floryda pójdzie w cholerę na dno oceanu i mnie przygniecie. — Trzepnęła stertę gazet i tym razem przynajmniej połowa zleciała na podłogę. Najwyraźniej pomogło jej to rozładować złość, bo zwiesiła ramiona. Wyglądała na kompletnie wykończoną. — Braciszku, naprawdę potrzebuję pomocy. Nie cierpię tego, że muszę cię prosić, ale… jeśli możesz to rozgryźć, zrób to.
Nie bardzo wiedziałem, co sądzić. Nie lubi prosić mnie o pomoc? Przecież robiła to już nieraz, i to bez żadnych skrupułów. Ostatnio jednak zachowywała się dziwnie, stawała się rozdrażniona, ile razy rozmowa schodziła na temat moich wyjątkowych zdolności. Ale co tam.
Choć jestem pozbawiony uczuć, nie jestem całkowicie odporny na manipulację emocjonalną, i kiedy widziałem moją siostrę tak bezsilną, nie mogłem spokojnie przejść nad tym do porządku dziennego..
— Oczywiście, że ci pomogę, Deb — powiedziałem. — Nie wiem tylko, co tak naprawdę da się zrobić.
— Coś musisz zrobić, do cholery — odparowała. — Przecież idziemy na dno.
To miło, że powiedziała „my” i włączyła w to mnie, choć było dla mnie zupełną nowiną, że ja również idę na dno. Jednak to poczucie wspólnoty jakoś nie pobudziło mojego gigantycznego mózgu do pracy. Wręcz przeciwnie, skrywająca się pod kopułą mojej czaszki wszechmocna machina, jaką jest Intelekt Dextera, zachowywała zwykłe w jej przypadku milczenie, dokładnie tak jak przedtem, na miejscach zbrodni. Tak czy inaczej, sytuacja bez wątpienia wymagała odrobiny starej dobrej pracy zespołowej, więc zamknąłem oczy i spróbowałem zrobić głęboko zamyśloną minę.
No dobrze — jeśli rzeczywiście były jakieś namacalne dowody, znajdą je niezmordowani i wytrwali herosi medycyny sądowej. Potrzebowałem więc podpowiedzi od informatora, z którego usług moi współpracownicy nie mogli skorzystać — Mrocznego Pasażera. Pasażer jednak — rzecz niezwykła — siedział cicho, jeśli nie liczyć jego odrobinę zjadliwego chichotu, i nie byłem pewien, co z tego wyniknie. W normalnych okolicznościach każda demonstracja drapieżczego talentu wywołałaby u niego pewne uznanie, które wzbogaciłby rzucanymi półgębkiem wnikliwymi spostrzeżeniami. Tym razem jednak się nie odzywał. Dlaczego?
Może Pasażer jeszcze na dobre się nie zadomowił po swojej niedawnej rejteradzie. A może nadal dochodził do siebie po tamtych traumatycznych przejściach — choć to wydawało się mało prawdopodobne, sądząc po nasilającej się we mnie Potrzebie.
Skąd więc ta nagła nieśmiałość? Gdy pod naszym nosem działo się coś niesympatycznego, spodziewałem się innej reakcji niż tylko rozbawienia. Na próżno. Więc niby nie stało się nic niesympatycznego? To nie wydawało się sensowne, skoro mieliśmy cztery ze wszech miar martwe ciała.
Oznaczało to też, że najwyraźniej zdany byłem tylko na siebie — i była jeszcze Debora, która wbijała we mnie stalowe, wyczekujące spojrzenie. Więc cofnij się o krok, ty wielki, okrutny geniuszu. Te zabójstwa były w jakiś sposób nietypowe i nie chodziło tylko o tę kiczowatą kompozycję z ciał. Tak, kompozycja to było najlepsze słowo — zostały ułożone w sposób, który miał wywołać możliwie najsilniejsze wrażenia.
Ale na kim? Przeciętny psychopata powiedziałby, że im bardziej się popisujesz, tym bardziej zależy ci na uznaniu publiczności. Z drugiej strony, wszyscy wiedzą, że policja zachowuje tego typu atrakcje w głębokiej tajemnicy — a nawet gdyby tego nie robiła, żadne media nie pokazałyby tak potwornych obrazów; wierzcie, sprawdzałem.
Dla kogo więc przeznaczone są te kompozycje? Dla policji? Speców od medycyny sądowej? A może dla mnie? Nie, żaden z tych wariantów nie wydawał się prawdopodobny, a oprócz wyżej wymienionych i trzech czy czterech innych osób, które znalazły ciała, nie oglądał ich nikt i jedynym rezultatem było powszechne oburzenie w całej Florydzie, zatroskanej o los branży turystycznej.
Tknięty pewną myślą, otworzyłem oczy. Debora patrzyła na mnie jak seter irlandzki, który zwietrzył zwierzynę.
— Co, do cholery? — rzuciła.
— A jeśli właśnie o to mu chodzi? — podsunąłem.
Chwilę wpatrywała się we mnie z miną nieco podobną do tej, którą Cody i Astor mają po przebudzeniu.
— To znaczy? — spytała wreszcie.
— Gdy zobaczyłem ciała, pierwsza moja myśl była taka, że sprawcy nie chodziło o to, żeby zabić, tylko żeby później się z nimi pobawić. Zrobić z nich kompozycje.
Deb prychnęła.
— Pamiętam. I nadal uważam, że to nie ma sensu.
— A właśnie, że ma sens — upierałem się. — Jeśli ktoś próbuje wywołać określony efekt. Zrobić wrażenie. Spójrz na to z innej strony: jakie są skutki tego, co się stało?
— Oprócz zainteresowania mediów z całego świata…
— Nie. Nie oprócz tego. Właśnie to mam na myśli.
Pokręciła głową.
— Co?
— Co jest złego w zainteresowaniu mediów? Cały świat patrzy na Słoneczny Stan, na Miami, stolicę światowej turystyki…
— Patrzy i mówi: „za cholerę nie pojadę do tej rzeźni” — stwierdziła Debora. — Dex, proszę cię, do rzeczy. Mówiłam przecież, że… Aha. — Zmarszczyła brwi. — Myślisz, że ktoś zrobił to, żeby zaatakować branżę turystyczną? Cały pieprzony stan? Nie, to zbyt pokręcone.
— Uważasz, siostrzyczko, że ten, kto to zrobił, nie jest pokręcony?
— Ale kto, do cholery, miałby zrobić coś takiego?
— Nie wiem — powiedziałem. — Kalifornia?
— Daj spokój, Dexter — warknęła. — To powinno mieć — sens. Jeśli ktoś robi takie rzeczy, musi mieć motyw.
— Ma o coś żal — stwierdziłem z przekonaniem, którego tak naprawdę mi brakowało.
— Żal do całego stanu? — zdziwiła się. — I co, to niby ma sens?
— Nie bardzo — przyznałem.
— To może wymyśl coś z sensem? I to zaraz. Bo gorzej już chyba być nie może.
Życie uczy nas jednego — jak tylko ktoś naiwnie wypowie te zgubne słowa, należy od razu rzucić się na ziemię i wturlać się pod najbliższy mebel. I rzeczywiście, ledwie ostatnia złowieszcza sylaba wyszła z ust Debory, zadzwonił telefon i cichy, dość nieprzyjemny głos szepnął mi na ucho, że to dobry moment, by zwinąć się w kłębek pod biurkiem.
Читать дальше