– „Chodź do mojego pokoiku, powiedział pająk do muchy” – wycedził, stając przed prezydentem. Mówił cicho, ale w jego głosie kryła się groźba. – Dzień dobry, panie prezydencie. Jak miło, że pan do nas dołączył. Pamięta mnie pan?
Prezydent nie odpowiedział.
– Oczywiście, że pan pamięta. Jestem osiemnaście-osiemdziesiąt cztery. Poznał pan wszystkich dziewięciu ludzi, których za pana prezydentury skazano z artykułu osiemnastego, część pierwsza, rozdział osiemdziesiąty czwarty Kodeksu Stanów Zjednoczonych… za zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jestem Grimshaw, Seth Grimshaw – oświadczył długowłosy więzień, wyciągając dłoń. – Poznaliśmy się w kwietniu, kilka tygodni po tym, jak został pan prezydentem, kiedy wychodził pan z hotelu Bonaventure w Los Angeles przez kuchnię w piwnicy. To ja próbowałem panu wtedy wpakować kulę w czaszkę.
Prezydent nadal milczał.
– Udało się panu zapobiec nagłośnieniu tego incydentu. Jestem pod wrażeniem. Zwłaszcza że takim jak pan bardzo zależy na rozgłosie. Ale straszenie narodu nie jest mądre, prawda? Lepiej niech głupie masy nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje w kraju, prawda? Jak mówią: ignorancja to zadowolenie.
Także i na to prezydent nic nie odpowiedział. Grimshaw zlustrował go od stóp do głów, z rozbawieniem przyglądając się czarnemu bojowemu kombinezonowi prezydenta. W takie same stroje byli ubrani Juliet i Schofield, podczas gdy Gant i Matka miały na sobie wyjściowe – choć teraz bardzo brudne – mundury korpusu piechoty morskiej.
Grimshaw uśmiechnął się złośliwie.
Podszedł do więźnia trzymającego Piłkę i wziął od niego srebrną walizkę. Otworzył ją, popatrzył na świecący się ekran, a potem spojrzał na prezydenta.
– Wygląda na to, że wraz z moimi niedawno uwolnionymi towarzyszami natknąłem się na ciekawy spektakl… sądząc po pańskim ubraniu i sposobie, w jaki przemknęliście bezceremonialnie przez nasz oddział, zabawiacie się tutaj w kotka i myszkę… – Z dezaprobatą mlasnął językiem. – Naprawdę, panie prezydencie… muszę powiedzieć, że to absolutnie nieprezydenckie. Absolutnie. – Zmrużył oczy. – Kimże jednak jestem, aby przerywać tak efektowne przedstawienie? Prezydent Stanów Zjednoczonych i jego lojalni ochroniarze przeciwko zdradzieckiemu aliansowi wojskowo-przemysłowemu… – Odwrócił się. – Goliat! Przyprowadź pozostałych!
Zza jego pleców wyszedł potężnie zbudowany więzień i ruszył w kierunku znajdującego się w hangarze budynku. Był ogromny, miał ramiona grube jak konary i kanciastą czaszkę, przywodzącą na myśl Frankensteina. Z jego czoła wystawała płaska narośl – Schofield wiedział, że tak wyglądają wszyscy ci, którzy mają wstawioną w czaszkę stalową płytkę. Goliat trzymał w jednej ręce karabinek szturmowy P-90, a w drugiej maghooka Schofielda.
Kiedy wrócił po kilkunastu sekundach, szło za nim siedmiu ludzi z sił powietrznych i czterech radiooperatorów, których Cezar Russell zostawił w centrali dowodzenia.
Pułkownik Jerome T. Harper.
Boa McConnell i jego czterech ludzi z oddziału Bravo – w tym dwóch poważnie rannych.
Samotny osobnik, który obserwował wszystkie wydarzenia, kryjąc się w cieniu w centrali dowodzenia Cezara Russella.
Schofield natychmiast go rozpoznał.
Prezydent także.
Był to chorąży Carl Webster, oficjalny strażnik Piłki, stojący teraz przy żołnierzach sił powietrznych z bardzo głupią miną.
Jego oczy pod gęstymi brwiami latały na boki, jakby szukał drogi ucieczki.
– Ty pierdolony mały kutasie… – syknęła Matka. – Oddałeś Piłkę Russellowi. Sprzedałeś prezydenta.
Webster nic na to nie odpowiedział.
Schofield patrzył na niego przez chwilę. Już rano zastanawiał się, czy chorąży rzeczywiście został porwany przez komandosów 7. Szwadronu. Do realizacji planu Cezar Russell potrzebował Piłki i Schofield już wiedział, jak ją zdobył.
Przemoc nie była potrzebna, a krew na kajdankach, którymi Piłka była przypięta do ręki Webstera, była jedynie elementem podstępu. Webster został kupiony na długo przed przybyciem prezydenta do Strefy 7.
– No dobrze, moje dzieci – powiedział Seth Grimshaw, machając Piłką. – Oszczędzajcie siły. Za chwilę będziecie mogli rozstrzygnąć wszystkie swoje spory, najpierw jednak… – odwrócił się do pułkownika Harpera – mam pewne pytanie, dotyczące tego kompleksu. Chodzi o wyjście. Gdzie ono jest?
– Stąd nie ma wyjścia – skłamał Harper. – Baza jest zamknięta. Nie da się z niej wydostać.
Grimshaw uniósł strzelbę, wycelował w twarz Harpera i przeładował.
– Może nie wyraziłem się wystarczająco dokładnie – warknął, po czym odwrócił się i strzelił najpierw w jednego z rannych żołnierzy oddziału Bravo, a potem w drugiego. Impet strzału zwalił obu z nóg. Grimshaw odwrócił się z powrotem do Harpera i uniósł brwi.
Pułkownik zbladł. Skinął głową w kierunku windy pasażerskiej.
– W szybie windy są drzwi. Nazywamy je „górnymi drzwiami”. Prowadzą na zewnątrz. Kod brzmi: pięć-pięć-sześć-cztery-siedem-siedem-jeden.
– Dziękuję, pułkowniku, jest pan bardzo uprzejmy. Ale musimy kazać wam teraz dokończyć to, co zaczęliście. Z pewnością rozumiecie, że opuszczając to okropne miejsce, nie możemy pozwolić, by ktokolwiek z was przeżył. Na znak dobrej woli chciałbym wam jednak wszystkim zrobić ostatnią przysługę… choć dostarczy ona rozrywki raczej mnie niż wam.
– Dam wam okazję pozabijać się nawzajem. Pięciu na pięciu.
Tam, w dole. W ten sposób przynajmniej zwycięzcy umrą, wiedząc, kto wygrał waszą zaimprowizowaną wojnę domową. – Odwrócił się do Goliata. – Daj tutaj piątkę z sił powietrznych, a grupkę prezydenta ustaw po tamtej stronie.
Schofield i jego grupa zostali zaprowadzeni pod bronią na przeciwległy – wschodni – brzeg szybu, w którym stała platforma.
Piątka z sił powietrznych – Jerome Harper, Boa McConnell, dwóch ostatnich żołnierzy oddziału Bravo i zdrajca chorąży Webster – stanęli naprzeciwko nich, oddzieleni sześćdziesięcioma metrami znajdującej się trzy metry niżej platformy.
– Zaczynajmy bitwę! – zawołał Seth Grimshaw, szczerząc zęby. – Na śmierć!
Schofield skoczył w dół i natychmiast znalazł się w labiryncie poskręcanego metalu, utworzonego przez szczątki boeinga.
Fragmenty skrzydeł samolotu piętrzyły się pod wszelkimi możliwymi kątami, a zewsząd skapywała woda. Przypominające gigantyczne beczki silniki stały pionowo. Na środku platformy tkwiła największa część wraka – połamany, skośnie leżący kadłub, przypominający martwego ptaka.
Panująca wokół ciemność nie ułatwiała Schofieldowi zadania.
Mrok rozświetlały jedynie trzymane przez więźniów pochodnie. Rzucane przez nie długie cienie zamieniały platformę w metalowy las, w którym widoczność nie przekraczała dwóch metrów.
Jak myśmy się w to wpakowali? – zastanawiał się Schofield.
Stał ze swoimi towarzyszami po wschodniej stronie platformy, opierał się plecami o ścianę szybu i nie bardzo wiedział, co począć.
Nagle w beton nad jego głową huknął strzał.
– Obie drużyny mają się natychmiast zaatakować! – wrzasnął Seth Grimshaw. – Jeśli zaraz nie zaczniecie walki, powystrzelamy was jak kaczki – z góry!
– Jezu… – westchnęła Juliet Janson. Schofield popatrzył na swoich towarzyszy.
– Nie mamy wiele czasu, więc słuchajcie uważnie: musimy nie tylko przeżyć, ale także znaleźć sposób, by się stąd wydostać.
– Mini winda – powiedziała cicho Gant, wskazując brodą w jej kierunku. „Winda w windzie” znajdowała się na tym samym poziomie co duża platforma, pilnowało jej jednak pięciu więźniów.
Читать дальше