… oto stoicie w obliczu prawdziwego wyboru – układał sobie w myślach, gdy nagle zawiodły go nogi i padł jak długi na ścieżkę. Z prawego łokcia i kolana sączyła się krew. Pomyślał najpierw, że potknął się o wystający korzeń, czy coś takiego, ale w tym momencie zza potężnego dębu – co dostrzegł kątem oka – wyskoczył jakiś cień i rzucił się na gubernatora, przyciskając go do ziemi. Dwa ciała zwarte w uścisku potoczyły się w stronę rwącego potoku, który w tym odludnym miejscu płynął nie opodal ścieżki. Wylądowali wśród chaszczy, tuż nad strumieniem. Gubernator sięgnął do kieszeni po elektroniczny aparat przyzywający ochronę, nim jednak zdołał nacisnąć czerwony guzik alarmowy, napastnik wymierzył mu potężny cios prosto w splot słoneczny. Harry stracił oddech i padł jak długi twarzą w błoto.
– Aaa…! – wykrztusił z siebie, z trudem łapiąc powietrze. Nim jednak zdołał powiedzieć coś bardziej zrozumiałego, poczuł na gardle chłodną stal noża.
– Nie ruszaj się! – usłyszał.
Zamarł, nie potrafił jednak opanować drżenia, choć ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Leżał twarzą w błocie, kątem lewego oka dostrzegł jednak zarys napastnika, który przygniatał go do ziemi, wbijając kolana w nerki. Był tak ciężki, że Harry ledwo łapał oddech. Potężny mężczyzna miał niski, chrapliwy głos, a na wielkich dłoniach – skórkowe rękawiczki. Odziany był w maskujący drelich piechoty morskiej. Rysów twarzy nie można było dostrzec, gdyż napastnik na twarz naciągnął kominiarkę.
– I kogóż my widzimy? – zaczął chrapliwie. – Wielki pan polityk na porannej przebieżce.
Gubernator zacisnął pięści. Nie myślał o walce, chciał się tylko opanować. Tymczasem napastnik milczał. Słychać było tylko jego ciężki oddech. Przeszkadzały mu pewnie kłęby waty, które wcisnął w usta, aby zmienić brzmienie głosu.
– Witamy, panie gubernatorze – odezwał się wreszcie kpiąco-przyjacielskim tonem. – Wy, politycy, jak słyszałem, jesteście skorzy do interesów. Mam więc dla pana, mój dobry człowieku, propozycję. Co pan powie, jeśli przedstawię dowody, że Raul Fernandez był niewinny?
Raul Fernandez? Dziesiątki myśli przebiegły przez głowę zaskoczonego Harry'ego – czemu padło akurat to nazwisko?
– A w zamian za to, że pan nie straci posady gubernatora, bo nie ujawnię, jak to wraz z synem zamordowaliście niewinnego człowieka, dostanę trochę pieniędzy, prawdę mówiąc – kupę pieniędzy.
Gubernator milczał.
Napastnik przycisnął mu kark do ziemi, jakby obawiał się, że nóż na gardle jest jeszcze za słabym argumentem.
– Chyba że woli pan, abym pogadał o wszystkim z pismakami.
Gubernator opanował się, strząsnął z siebie strach, a przynajmniej na tyle, żeby wykrztusić:
– Czego chcesz?
– Na rogu ulicy Dziesiątej i Monroe jest taki drugstore „U Alberta". Wisi tam automat telefoniczny, zaraz przy wejściu. Niech pan tam będzie we czwartek w południe. Sam. I niech panu do głowy nie przyjdzie, żeby ściągać policję, bo zaraz zawiadomię prasę i o wszystkim opowiem. Zrozumiano?
– Tak – gubernator z trudem przełknął ślinę.
Napastnik wcisnął mu twarz w błoto.
– A teraz – rzekł wstając – niech pan liczy do stu, zanim pan choćby palcem ruszy. No, zaczynać! Głośno i wyraźnie. Już!
– Jeden, dwa – Harry zrobił, co mu kazano, nadsłuchując coraz cichszych kroków napastnika. Leżał bez ruchu. Gdy doliczył do trzydziestu, uznał, że niebezpieczeństwo minęło. Przekręcił się na plecy, wyrwał z kieszeni aparat przyzywający. Wystarczy nacisnąć czerwony guzik, a chłopcy z ochrony zjawią się w mniej niż minutę. Zawahał się jednak, bo co im powie? Że jakiś szaleniec zagroził mu ujawnieniem faktu, iż dopuścił do egzekucji niewinnego człowieka?
Schował aparat. Zastanowił się chwilę. Napastnik przecież ostrzegł, że jeśli zaalarmuje ochronę, to sprawa Fernandeza trafi natychmiast do gazet. Czy oznacza to katastrofę? Bez wątpienia. To byłaby katastrofa, ale chodzi też o coś innego. Harry bał się, że nawet jeśli szantażysta nie piśnie słowa prasie, to nie zjawi się w drugstorze „U Alberta" i w ogóle zniknie, a wtedy on – gubernator Swyteck – nigdy nie dowie się prawdy o Fernandezie.
Patrzył na zarośla i kępę drzew, gdzie zniknął szantażysta. Skrzyżowanie Dziesiątej i Monroe to ruchliwe miejsce, a więc bezpieczne, nie jakiś zaułek, gdzie nikogo nie ma. Tam, do licha, gdyby ten facet chciał go zabić, to już byłoby po wszystkim. Decyzja przyszła sama.
– Jutro – powtórzył głośno, jakby potwierdzał umowę. – Jutro w południe przy automacie telefonicznym.
Pełen uznania dla sprytu adwokatów i wdzięczny za luki prawne, Eddy Goss znów przemierzał ulice Miami. Szedł znanym sobie szlakiem, kierując się w pewne szczególne miejsce. Lubił tam chodzić. Była to uboga dzielnica, gdzie samotne kobiety wystawały na rogach, by zarobić na pokrycie kosztów nałogu, który pochłaniał setkę dolarów dziennie, a żonaci mężczyźni wysiadali z samochodów, by za dwudziestkę zaspokoić żądze. Goss omijał kobiety, udawał, że nie słyszy nagabywań, propozycji „numerku" czy „loda". Zdążał w stronę pomalowanego na jasnożółto pawilonu bez okien, z trzema wielkimi literami X na drzwiach, bo tam na półkach pod sam sufit leżały kolorowe magazyny, starannie opakowane w celofanowe torebki, żeby nikt za darmo nie mógł zajrzeć do środka. Goss uwielbiał kolorowe pisma, już choćby dlatego, że dziewczęta na zdjęciach były znacznie ładniejsze niż kobiety na ulicy.
Czuł się w tym sklepie porno jak u siebie. Znał tu każdy kąt i cenił sobie sposób, w jaki wykładano towar na półkach. Na tej po lewej od wejścia – seks oralny, na prawo – grupowy. Jeśli zachciało mu się czegoś jeszcze brutalniejszego, wystarczyło zatrzymać się przy półce na wprost. Najbardziej jednak lubił półkę na zapleczu, tam gdzie leżały pisma dla amatorów małych dziewczynek.
– Kupuje pan? – odezwał się tłusty facet za kontuarem przy kasie.
– Bo co? – odpalił Goss.
Tłuścioch wytrzeszczył oczy. Brudnymi paluchami wpychał w siebie wielką kanapkę.
– Bo śmo – powtórzył tłustymi od majonezu ustami. Resztki zielonej sałaty spadały na siwiejący, nie ogolony podbródek. – Pytam, czy kupujesz coś, czy nie, kutasie.
– Zastanawiam się. – Goss odłożył na półkę egzemplarz Kolorowych Czarownic.
– I tak już od półtorej godziny, chuju – dokończył tłuścioch. – Wynocha!
Goss zesztywniał, patrzył złowrogo prosto w oczy grubasa. Ten z początku wytrzymał wzrok, ale po chwili się speszył. Pracował tu od trzech tygodni i widział niejedno, ale nikt do tej pory nie spoglądał nań z taką przejmującą do szpiku kości pogardą.
– Chyba nie wiesz, do kogo mówisz? – syknął Goss.
– Gówno mnie to… – wzruszył ramionami tłuścioch.
– Jestem Eddy Goss.
Sprzedawcę zamurowało. Oczywiście, ta sama twarz, widział przecież sprawozdania z procesu w telewizji i zdjęcia w gazetach.
Goss wysunął się na środek sklepu, gdzie w blaszanym koszyku leżała kupka sztucznych penisów i jeszcze innych gadgetów tego typu. Podszedł do kasjera.
– Jestem Eddy Goss – powtórzył, jakby to wszystko wyjaśniało, i już bez słowa, jednym ruchem ręki, rozsypał towar z blaszanego koszyka po całym sklepie.
Kasjer oprzytomniał. Sięgnął pod ladę i w ułamku sekundy mierzył w Gossa z pistoletu.
– Wynoś się! – krzyknął drżącym głosem. – Wynoś się, albo rozwalę ten twój pieprzony łeb.
Читать дальше