Wróciłam na dół do swego biura i usiadłam za biurkiem. Myślałam długo, po czym wyciągnęłam opasłą teczkę z aktami pięciu zamordowanych kobiet.
Co miały ze sobą wspólnego? Dlaczego morderca wybrał akurat je? Jak i gdzie je spotykał?
Musiał istnieć jakiś punkt wspólny. W głębi duszy nie wierzyłam, by morderca wybierał swe ofiary na chybił trafił… by jeździł po ulicach, wypatrując odpowiedniej kandydatki. Uważałam, że jego wyborem kierowała jakaś reguła; że najpierw miał z nimi jakiś kontakt, a dopiero potem je śledził.
Położenie geograficzne, praca, wygląd zewnętrzny. Nie istniał żaden zwyczajny punkt wspólny, spróbowałam więc zacząć sprawę od końca. Wróciłam myślami do sprawy Cecile Tyler.
Była Murzynką; wszystkie pozostałe ofiary były białe. Na początku bardzo mnie to niepokoiło, a z biegiem czasu było coraz gorzej. Czy morderca popełnił błąd? Może nie zdawał sobie sprawy z tego, że przyszła ofiara jest czarna? Czy tak naprawdę chciał uderzyć w kogoś innego? W jej przyjaciółkę Bobbi, na przykład?
Przerzucałam strony raportu autopsyjnego, który sama podyktowałam. Przejrzałam spis dowodów rzeczowych, spis rzeczy znalezionych w jej mieszkaniu oraz stare karty chorobowe ze Szpitala Świętego Łukasza, w którym była leczona pięć lat temu z powodu ciąży pozamacicznej. Kiedy dotarłam do raportu policyjnego, zobaczyłam, że jej jedyną krewną jest siostra mieszkająca w Madras, w stanie Oregon. To od niej Marino dowiedział się o dzieciństwie Cecile oraz o jej nieudanym małżeństwie z dentystą z Tidewater.
Zdjęcia rentgenowskie zaszeleściły, gdy wyciągałam je po kolei z koperty i unosiłam pod światło. Cecile nie miała żadnych uszkodzeń kośćca oprócz wyleczonego obłupania lewego łokcia; trudno było mi określić wiek obrażenia – wiedziałam tylko, że na pewno nie było świeże. Mogło pochodzić nawet z dzieciństwa Cecile.
Znowu zastanowiłam się nad powiązaniem ofiar z VMC. Zarówno Lori Petersen, jak i Brenda Steppe na krótko przed śmiercią znajdowały się tam na ostrym dyżurze – Lori z powodu swej pracy, a Brenda po wypadku samochodowym. Możliwe, że przypuszczenie, iż Cecile Tyler miała tam opatrywany łokieć, było zbyt daleko idące, lecz w tej chwili gotowa byłam sprawdzić każdy trop.
Zadzwoniłam pod numer domowy jej siostry, który Marino zapisał w swym raporcie.
Po pięciu sygnałach ktoś wreszcie podniósł słuchawkę.
– Halo?
Połączenie było fatalne, lecz najwyraźniej popełniłam błąd.
– Przepraszam, to chyba pomyłka – rzekłam pospiesznie.
– Przepraszam?
Powtórzyłam to samo, dwa razy głośniej.
– A z jakim numerem chciała się pani połączyć? – Głos brzmiał kulturalnie, kobieta, najwyżej dwudziestoletnia, mówiła z akcentem z Wirginii Zachodniej.
Przeczytałam numer z raportu Marino.
– To jest ten numer. Z kim chciała pani rozmawiać?
– Z Fran O’Connor – odparłam, znowu pomagając sobie raportem.
– Przy telefonie – odrzekł młody głos, najwyraźniej należący do osoby wykształconej.
Przedstawiłam się, na co po drugiej stronie rozległo się ciche sapnięcie.
– Jak rozumiem, jest pani siostrą Cecile Tyler.
– Tak. Dobry Boże. Nie chcę o tym mówić. Proszę…
– Pani O’Connor, strasznie jest mi przykro z powodu śmierci Cecile, ale jestem koronerem pracującym nad jej sprawą i dzwonię do pani, gdyż muszę dowiedzieć się jednej rzeczy. Znalazłam dokumentację medyczną świadczącą o tym, że pani siostra była swego czasu hospitalizowana… miała stłuczoną kość lewego łokcia. Właśnie patrzę na zdjęcie rentgenowskie. Czy coś pani wiadomo na ten temat?
Zawahała się; chyba zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Miała wypadek podczas biegania. Swego czasu regularnie biegała; pewnego dnia poślizgnęła się, potknęła o krawężnik i upadła na jezdnię. Siła uderzenia strzaskała jej łokieć. Pamiętam to, gdyż przez trzy miesiące nosiła gips, a było to najgorętsze lato w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Była wtedy taka nieszczęśliwa…
– Kiedy to było? Czy w Oregonie?
– Nie, Cecile nigdy nie mieszkała w Oregonie. To było we Fredricksburgu, gdzie dorastałyśmy.
– Jak dawno temu zdarzył się ten wypadek?
Znowu chwila zastanowienia.
– Dziewięć, może dziesięć lat temu.
– A wie pani, w którym szpitalu założono jej gips?
– Nie mam pojęcia. W którymś ze szpitali we Fredricksburgu… nie pamiętam nazwy.
Cecile nie była na ostrym dyżurze w VMC, a jej wypadek zdarzył się zbyt dawno temu, by mieć znaczenie w tej sprawie. Jednak mnie to już nie interesowało. Co innego miało znaczenie.
Nigdy nie spotkałam osobiście Cecile Tyler. Nigdy z nią nie rozmawiałam. Po prostu założyłam, że będzie mówiła, jak osoba „kolorowa”.
– Pani O’Connor, czy pani jest Murzynką?
– Oczywiście, że jestem Murzynką. – Usłyszałam lekkie zdenerwowanie w jej głosie.
– Czy pani siostra mówiła tak jak pani?
– Mówiła tak jak ja? – spytała, podnosząc głos.
– Wiem, że to wydaje się dziwnym pytaniem…
– Chce pani spytać, czy podobnie jak ja mówiła jak dobrze wykształcona biała kobieta, tak? – ciągnęła Fran O’Connor, szczerze oburzona. – Tak! Właśnie w ten sposób mówiła! Czy właśnie nie po to mamy równouprawnienie w edukacji? Żeby Murzyni mogli mówić jak biali ludzie?
– Proszę – przerwałam jej. – Ja naprawdę nie chciałam pani obrazić, ale to dla mnie bardzo ważne…
Mówiłam jednak do ciągłego sygnału; Fran O’Connor rzuciła słuchawkę na widełki.
Lucy wiedziała o piątym morderstwie; wiedziała wszystko o uduszonych kobietach. Wiedziała także, że trzymam w szafie rewolwer kalibru 38 i zapytała mnie o niego już dwukrotnie podczas obiadu.
– Lucy – rzekłam, płucząc talerze i wsadzając je do zmywarki. – Nie chcę, byś zaprzątała sobie głowę bronią palną. Gdybym nie mieszkała sama, pewnie bym jej nie kupiła.
Bardzo kusiło mnie, by schować rewolwer w jakieś miejsce, gdzie Lucy nigdy by go nie znalazła, ale po historii z modemem, który ponownie podłączyłam do komputera parę dni temu, przysięgłam sobie zawsze być wobec niej szczera. Rewolwer pozostał na miejscu, na górnej półce szafy z ubraniami, w tekturowym pudełku po butach; nie był naładowany. Ostatnimi czasy wyjmowałam z niego naboje każdego ranka, a wieczorem ładowałam je z powrotem. Kule chowałam w miejscu, do którego Lucy z pewnością nigdy by nie zajrzała.
Kiedy odwróciłam się do niej, oczy mojej siostrzenicy były wielkie jak spodeczki.
– Wiesz, dlaczego mam broń, Lucy. Uważam też, że jesteś dostatecznie dorosła, by zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo niebezpieczne są podobne przedmioty.
– Można z nich kogoś zabić.
– Tak – odparłam, gdy przeszłyśmy już do salonu. – Z całą pewnością jest to możliwe.
– Dlatego masz rewolwer, żebyś mogła kogoś zastrzelić.
– Wolę nie myśleć o podobnej możliwości – powiedziałam bardzo poważnie.
– Ale to prawda – nalegała Lucy. – To dlatego trzymasz go w domu. Z powodu złych ludzi. Wiem, że tak jest.
Podniosłam pilot od telewizora i włączyłam program z wiadomościami.
Moja siostrzenica podciągnęła rękawy różowej bluzy i odezwała się jękliwym głosem:
– Tu jest strasznie gorąco, ciociu Kay. Dlaczego tu jest zawsze tak okropnie gorąco?
– Chcesz, żebym włączyła klimatyzację? – zapytałam.
– Nie. Nie znoszę klimatyzacji.
Zapaliłam papierosa, i to także się jej nie spodobało.
Читать дальше